2013 ROK TO WYJAZD DO CZTERECH MÓRZ: CZARNEGO, MARMARA, EGEJSKIEGO I ADRIATYKU
URODZIŁ SIĘ POMYSŁ
Słoneczne lato tego roku w Polsce tak bardzo się nam spodobało, że chcemy je sobie przedłużyći postanowiliśmy po lecie wykonać z początkiem września wypad w kierunku równie wysokich temperatur i słonecznych dni jak w Polsce, czyli na południe.
Obrany kierunek to Morze Czarne, Marmara, Egejskie i Adriatyk. Jak zwykle zainicjował jeden z naszych przyjaciół z silnej podróżniczej grupy, Mosia [Grzegorza Mosińskiego – Bogatynia], który wymyślił sobie podróż do Petersburga dla zobaczenia Ermitażu. Opozycja zadziałała natychmiastowo i orzekła, że Ermitaż to dobry kierunek, ale dlaczego we wrześniu, skoro wszyscy z grupy nie mieliśmy urlopów w czasie świetnego polskiego lata, więc po co pchać się w niepewną pogodę. Grupa się powiększyła o kolegę Darka ze Szczecina i Włodka vel Idaho z Wrocławia. Dla przypomnienia podam, że ta banda, to ci sami, co w zeszłym roku przemierzyli Alpy i szczyty Korsyki, czyli: Mosiu [Bogatynia], Solek [Bogatynia], Dudek [Zgorzelec], Iva [Wrocław] i Steffek [Wrocław – autor dziwnych textów].
Jazda w siedem motocykli zmieni trochę układ prowadzenia grupy i w tym roku leaderem jest Mosiu. Jeszcze o tym nie został poinformowany, ale nastąpi to niebawem.
Planowana trasa to:
Szybki przejazd [3 dni] do Ahtopolu nad M. Czarnym w Bułgarii, a następnie Istambuł w Turcji, Bosfor, wkoło M. Marmara. Przejazd do Salonik wybrzeżem M. Egejskiego, a następnie nad Adriatyk do Albanii i powrót przez Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę, Chorwację do Plitvickich Jezior, by na koniec przez Słowenię w dwa dni dojechać do domów autostradami Austrii i Czech.
Grupa Steffka – wyrusza 31.08. z Wrocławia, a Grupa Mosia – wyrusza 01.09. z Bogatyni w kierunku miejsca spotkania czyli Szeged na Węgrzech.
Linki pokazują planowaną trasę przejazdu w terminie 01.09. – 15.09. Jak zwykle trasa zostanie w trakcie przejazdu parę razy zmieniona, ale do tego się już zdążyliśmy przyzwyczaić. Poniżej podajemy możliwe kierunki. Nie podajemy jakimi motocyklami będziemy jechać, bo to nie ma znaczenia, chociaż mimo zwiększenia ilości o dwa motocykle, to jednak stosunek Legendy J do prawie 100% sprawnych Japończyków J się nie zmieniła i wynosi 3/4
Wyruszyliśmy i szczęśliwie wróciliśmy, a to co się działo poniżej
Fotorelacja z wyprawy 4Mare 2013 + mapki
Słońce i upały powyżej 40 oC w Bułgarii, Turcji, burze, błoto w górach Albanii, deszcz, grad w Czarnogórze, a na koniec kąpiel we Wrocławiu. Tylko proszę nie komentować negatywnie, że myje go ciśnieniowo…… Softail wytrzymuje takie ekscesy J. Do zobaczenia w Pirenejach….
Szczegółowa relacja tegorocznej wyprawy
1) 31.08 - Wrocław – Komarom /H/ 564km/ 564km
2) 01.09 - Komarom – Szeged /H/ 272km/ 836km
I jeszcze mapy trasy Mosia i Dudka przez Rumunię dołączyli do naszej piątki w Achtopolu:
02-09-2013 499 km
3) 02.09 - Szeged – Pirot 526km/SRB/ 526km/1362km
i kolejna cześć trasy Mosia i Dudka - 03-09-2013 650km
4) 03.09 - Pirot – Achtopol /BUL/ 591km/1953km
5) 04.09 - wolny dzień
6) 05.09 - Achtopol – Rezowo /BUL/ 34km/1987km
7) 06.09 - Achtopol – Izmit /TUR/ 448km/2435km
8) 07.09 - Izmit – Gelibolu /TUR/ 372km/2807km
9) 08.09 - Gelibolu – Kavala /GR/ 296km/3103km
10) 09.09 - Kavala – Panteleimon /GR/ 270km/3373km
11) 10.09 - Panteleimon – Rrotulla /ALB/ 556km/3929km
12) 11.09 - Rrotulla – Mojkovac /MNE/ 240km/4169km
13) 12.09 - Mojkovac – Scepan Polje /MNE/141km/4310km
14) 13.09 - Scepan Polje – Jagare /BIH/ 438km/4748km
15) 14.09 - Jagare – Csorna /HU/ 448km/5196km
16) 15.09 - Csorna – Wrocław 520km/5716km
Tym razem relację tę dedykujemy Dudusiowi, naszemu przyjacielowi ze Zgorzelca, który nie mógł cieszyć się razem z nami z trasy, o której marzył jak my wszyscy. Odwiedził wspólnie z Solkiem w tym samym czasie inne zakątki Bałkanów. Solkowi dziękujemy za dotrzymanie towarzystwa Dudkowi. To piękne, kiedy między innymi dla bezpieczeństwa drugiego motocyklisty, inny rezygnuje z przyjemności przejazdu upragnionych kilometrów, na które czeka się cały rok. Dzięki Ci Marek.
MAPY PODRÓŻY:
Trasa Mosiu + Dudek | km/dzień | |
02-09-2013 | http://goo.gl/maps/q71ph | 499km |
03-09-2013 | http://goo.gl/maps/P9vpg | 650km |
WYNIKOWO ŚREDNI, DZIENNY PRZEJAZD PO ODJĘCIU DWÓCH WOLNYCH DNI: 406km
SKŁAD SPRZĘTOWY GRUPY: 3 x Harley Davidson, 3 x Yamaha, 1 x Honda, 1 x Kawasaki
POMYSŁ NR 1
Jak zwykle przy okazji takich propozycji wyjazdowych i finalnych tras, tak i w tym roku nastąpił przełom decyzyjny. Ktoś komuś zaproponował wyjazd we wrześniu do St. Petersburga [Rosja]. Wobec braku stabilności warunków pogodowych w planowanym czasie w tej części kontynentu, a także pewnych wątpliwościach niektórych uczestników, Steffek zaproponował kierunek ciepłej części Europy, np. Bułgaria. Ponieważ Steffek miał w tym roku nie wyjeżdżać w dalszą podróż, to rzucona przez niego propozycja okazałą się niezbyt pewną. W krótkim czasie się okazało jednak, że może Iva i Steffek również pojadą, więc było już nad czym się zastanawiać. Ponieważ podróż kilku z towarzyszy podróży sprzed 8-9 laty do Bułgarii zaowocowała znajomościami w mieścinie o nazwie Achtopol, na południowym zachodzie ciepłego kraju, więc szybko idea zaczęła się rozwijać w kierunku na TAK.
POMYSŁ NR 2
Za budowę trasy wzięli się Mosiu i Steffek przy założeniu, że Mosiu jest w tym roku leaderem, prowadzącym grupę na 5 motocyklistów.
Skoro Bułgaria leży tak blisko Turcji, a nie jesteśmy notowani negatywnie w tym kraju, więc Istambuł jest również dobrym celem. Skoro już tak daleko jedziemy, to Bosfor jest również osiągalny, a tak w ogóle, to tegoroczny tour będzie związany ściśle z kąpielą w 4 morzach regionu.
Morze Czarne, Morze Marmara, Morze Egejskie i Adriatyk stały się celem tegorocznego wyjazdu.
BUDOWA TRASY
Ponieważ silna grupa wyjazdowa to pracownicy różnych firm, w tym państwowych, więc kwestie urlopowe decydowały o czasie trwania wyjazdu. Podobnie jak w roku ubiegłym w drogę wyruszą dwie grupy.
Grupa wrocławska startuje 31.08.
Grupa worka turoszowskiego startuje 01.09.
Powrót planowany najpóźniej na 15.09.
Kopia terminu wyjazdu z zeszłego roku jest dla Steffka bardzo przyjemna, wszak 02.09. obchodzi imieniny i wie, że dostanie flaszkę Jack`a Daniels`a w prezencie od kumpli.
Trasa nie mogła ominąć pomysłu Mosia tj przejazdu przez Durmitor i doliną rzeki Tara, a następnie do Pivsk`iego Jeziora w Czarnogórze.
Wcześniej przejazdem przez okolice jeziora Ohrid, Shkoder, a jeszcze wcześniej przez Bosfor do części azjatyckiej Turcji.
W planie są również Jeziora Plitvickie w Chorwacji.
Pierwotnie trasa liczyć powinna około 5100km
GRUPA 5+
Padła decyzja powiększenia grupy o dwóch motocyklistów.
Darek ze Szczecina, któremu nadano ksywę TAŚMA [o tym później] oraz Włodek z Wrocławia o ksywie IDAHO [o tym też później]. A więc 7 osób. Niby optymalnie na takie wyjazdy jest zebrać grupę 5 osób, ale nieodparta chęć dzielenia się przyjemnościami obserwacji pięknych krajobrazów wpłynęła na decyzję zabrania dodatkowych, sympatycznych kolegów. Niewątpliwie miał być to również sprawdzian organizatorskich zdolności pomysłodawców trasy w prowadzeniu powiększonej grupy.
START
A/ Grupa wrocławska startuje 31.08. przez Komarom do Szeged na Węgrzech.
B/ Grupa worka startuje 01.09. do Szeged jednym rzutem.
Iva, Włodek i Steffek, by nie zmęczyć niewiasty długą podróżą w jeden dzień, wystartowali najpierw do Komarom na Węgrzech, by 01.09. spotkać się ze wszystkimi w Szeged.
Pogoda bez zarzutu. Pochmurno, ale bez deszczu. Trochę chłodno podczas przejazdu do Bratysławy. Potem było już tylko cieplej.
Założeniem tego wyjazdu jest realizacja 50% noclegów w namiotach, a pozostałe 50% w pensjonatach, hostelach, kwaterach, bungalowach.
Kolejnym założeniem jest indywidualne żywienie się każdego z uczestników. Dlatego też sakwy wypełniliśmy na pierwsze dni nieskomplikowanymi potrawami typu zupki chemiczne, równie chemiczne konserwy, a następne dni to zakupy w marketach, których pełno już teraz w każdym odległym kraju.
Terminy rozpoczęcia urlopów kolegów z grupy worka zmusiły ich do wyjazdu dzień później, z trasą o długości ponad 700km.
Koniec sezonu wakacyjnego, to już częściowo zamknięte ośrodki campingowe i zmniejszona ilość turystów.
Komarom – camping na uboczu, bardzo przyzwoite domki, czyste i obszerne. Dokonano jedynej rezerwacji przed wyjazdem. Lekki chłodek wieczorny nie pozwolił nam na kąpiel w pięknym basenie, ale zmęczenie pierwszego dnia też było większe, więc po kolacji chętnie zachrapaliśmy delikatnie z Włodkiem i nazajutrz ruszyliśmy do Szeged wjeżdżając przy okazji do Budapesztu. Bez problemu łamanym węgierskim i poprawnym angielskim odnaleźliśmy właściwą drogę do Baszty Rybackiej, by spojrzeć z góry na stolicę Węgier i zjeść tzw prawdziwy gulasz.
Nie spiesząc się dotarliśmy do Szeged i po odnalezieniu kolejnego, ale jeszcze otwartego campingu o pięknej nazwie Naturist, doznaliśmy olśnienia dopiero na miejscu przy budce recepcji, w co „wdepnęliśmy”. Otóż naga obsługa campingu przez moment budziła nas z osłupienia…… żart.
Opanowaliśmy ruchy naszych gałek ocznych dość szybko, bo wieczór się zbliżał i należało się wprowadzić do bungalowów. Ostatni wakacyjny weekend wykorzystywali na tymże campingu okoliczni lokalni naturyści. Całe rodziny grały w tzw pingla, siatkówkę, czy wręcz przyglądały się tekstylnym jak wjeżdżają na plac. Szczerze oglądając………. nic podniecającego. Grupa worka dojechała późnym wieczorem. Koszt noclegu w bungalowach: 11Euro. Płatności realizowane kartą. Nikt nie chce wymieniać mocnej waluty na forinty, które i tak nie przydały się w krótkiej drodze do Serbii. Rozmowy nocne nie do końca okazały się optymistyczne ze względu na informację o braku ważności paszportu Dudka. To komplikuje wspólny wyjazd, ale o tym za chwilę.
Wrażenia z pobytu w głębi Węgier są jednoznaczne. Zatrzymani w czasie, podejście do klienta bez szczególnego zainteresowania, czasami niechęć do udzielenia odpowiedzi na nasze pytania. Lata 80-90te w głowie i na zewnątrz. Oczywiście Budapeszt nie wlicza się do tych opinii.
Steffek zaliczył wieczorem pierwszą naprawę Ivy Sportstera. Przetarte ruchem obrotowym koła tylnego kable kierunkowskazów. Odpadły z zaczepu i uległy dewastacji.
Włodek śpi na podłodze trenując przed kolejnymi noclegami w namiotach. Zabrakło w bungalowach miejsca dla nieparzystej ilości ridersów, a stojące puste przyczepy campingowe nie nadawały się do zamieszkania mimo niskiej ceny ze względu na jakość pościeli i typowy zapach przyczepowej zgnilizny.
Solek z żalu, że nie mógł doznać podobnego olśnienia przy wjeździe jak my, nazajutrz zatankował paliwo 86oktanowe i co kilkadziesiąt km dolewał do baku serbskiej 95ki. Taśma [Darek] to człowiek, który musiał przed wyjazdem opanować różne węzły, by swój dobytek dobrze troczyć taśmami do elementów swojego motocykla. Ponieważ z zawodu jest kierowcą ciężarówki, ale też pochodzi ze Szczecina, więc nie miał problemów. Zastosował taśmy ze ściągami. „Taśma” to jego ksywa od tego czasu. Zdjęcia pokazują uzasadnienie dla takiego wyboru. Natomiast Idaho [Włodek] to facet, który kompletnie nie ma związku z jednym ze stanów Ameryki Północnej, ale rejestracja nam wszystkim się podoba. Jego nazwisko brzmi Idasiak więc i „Idaho” jest ok.
PODZIAŁ GRUPY I PIERWSZA META
Padła decyzja o rozdzieleniu grupy. Mosiu i Dudek jadą do Bułgarii przez Rumunię, a reszta zgodnie z planem przez Serbię nad Morze Czarne. Spotkanie w Achtopolu po dwóch dniach.
Serbia na granicy sprawdza paszporty Polakom.
Co będzie dalej w innych krajach nieunijnych w kontekście Dudka? Nawet nie chcemy o tym myśleć.
Pogranicznicy serbscy wykazali duże zainteresowanie naszymi motocyklami i poza typowym sprawdzeniem paszportów nie wydarzyło się u nich nic mniej przyjemnego. Flagi serbskie na masztach i wspólne zdjęcia, a także typowe gadu-gadu, papieros Darka i dalej w drogę.
Przejazd przez całą Serbię stał się tylko tranzytowym przelotem. Szybka autostrada okazałą się wybitą drogą. Trochę budują nowych, słusznych tras, ale dopiero przy granicy z Bułgarią. Z założenia mieliśmy nie zwiedzać tego kraju.
Jedyny nocleg Serbii w pokojach dla turystów przy serwisie samochodowym, znanym Solkowi sprzed 8 laty. Zmęczenie trasą było niemałe ze względu na wysoką temperaturę powietrza i dość męczący odcinek drogi od Nisz`a do Pirot [liczne remonty i rozbudowy dróg].
Druga i ostatnia jak się potem okazało naprawa Sportka Ivy. Tym razem kierunkowskazy się poluzowały i opadały do dołu.
Imieniny Steffka nie mogły się odbyć bez nocnych gawęd i Jack`a D. Koszt noclegów 10Euro.
Przejazd przez Serbię był nudny i trasa Mosia i Dudka przez Rumunię była marzeniem dla tych, co lubią jazdę po górach. Oni pojechali drogą zwaną Transalpina.
Przejazd przez ciepłą Bułgarię generalnie też był tranzytem, poza wizytą w Sofii, by spojrzeć na monastyr Aleksandra Nevskiego. Porozumiewanie się z Bułgarami po angielsku nie dało efektu pozytywnego, więc na wyczucie i ostatecznie z pomocą taksówkarza dojechaliśmy do placu z piękną cerkwią. Ulice, otoczenie, atmosfera ogólnie rzecz biorąc nie przyciągają. Wykonaliśmy tzw zaliczenie i pamiątkowe zdjęcia. Marek prowadzi nas z małą pomyłką na drogę do Burgas. Nie była to autostrada tzw magistrala, więc musieliśmy skrótem z niej zjechać. Koszmarnie dziurawa droga. Musieliśmy wykonać ten manewr, by mieć szansę na dostanie się do Achtopolu jeszcze przed nocą. Widokowo droga, z której zjechaliśmy była zdecydowanie fajniejsza, ale presja czasu nie dała za wygraną.
Założenie ogólne to 3 dni na dojazd do Achtopolu, gdzie planowany był 2 dniowy odpoczynek. Solek załatwił kwatery przez Zlatinę, u której mieszkali przed laty. Bardzo miła rodzina. Prowadzą restaurację. Przyjęcie grupy motocyklistów z Polski odbyło się w godzinach wieczornych [było już ciemno, bo zegarek o godzinę do przodu], a dwójka z Rumunii dojechała jeszcze później. Koszt pobytu na kwaterze to około 5 Euro na głowę.
Następny dzień to odpoczynek tyłka od siodła. Spacer po Achtopolu i wizyta na lokalnej plaży. Miasteczko zapewne inne niż Złote Piaski i inne zmodernizowane centra wypoczynkowe Bułgarii. Wolimy takie miejsca, a bliskość granicy z Turcją jest dodatkowym magnesem. Piotr Nikołov jest polskim Bułgarem, mieszkającym na stałe w Sofii, a w Achtopolu ma swój dom, który wynajmuje letnikom. Poznaliśmy go przez dawne znajomości Solka.. Sam posiada starszą Kawasaki VN-800, ale z radością ujeżdżał nasze motocykle. Tego typu odmiana była dla niego frajdą. Bardzo sympatyczny jest ten Piotrek. Wieczorem zorganizował przy naszej pomocy grilla u siebie, a nocne gawędy o motocyklizmie były sympatycznym akcentem zamykającym pierwszy dzień pobytu. Nazajutrz śniadanie u Piotra i wyjazd motocyklami na okoliczne plaże i do Rezowa, najbliżej położonego przy granicy z Turcją, osiedla domków wypoczynkowych. Kąpiel na plaży Silistar pozwoliła nam zmyć kurz z drogi dojazdowej do tego miejsca. Droga ta była wyzwaniem dla właścicieli czoperów [piasek, dziury i ogromny kurz]. Na miejscu można zaobserwować pierwsze poważniejsze biznesy typu kawiarenki plażowe, wypożyczalnie sprzętu wodnego, itp. W mieścinie Sinemorec oglądaliśmy wspaniale położoną plażę przy ujściu rzeki Veleka do morza. Miejsce pachnie nieskażoną mieszczuchami plażą.
KOLEJNY PODZIAŁ GRUPY
Piotr Nikołov podjął decyzję wspólnej z nami jazdy na krótkim odcinku i następnego dnia poprowadził całą grupę do granicy z Turcją. Tam miała się dokonać godzina prawdy dla Dudka. Doznaliśmy dwóch zawodów na krótkim odcinku do granicy. Połowa trasy do granicy, ok 30km, to dziura na dziurze i należało się sprężać z uważną jazdą, do czego Piotr nas już wcześniej przygotował. To nas mniej zmartwiło. Gorzej stało się z Dudkiem, którego oczywiście nie wpuszczono do Turcji. Krótka narada i Solek z Dudkiem wracają do Bułgarii, by następnie udać się do Grecji i oczekiwać nas w Aleksandropouli. Wjazd do Turcji to 3 okienka, obok których należy się pojawić. Pierwsze, by zakupić za 15 dolców wizę, następne, by się odprawić policyjnie, w końcu, by przejść kontrolę celną. Generalnie zero problemów, wolno i bez pośpiechu. Jeśli trafi się na autobus z turystami to przewalone. 30-40 minut stania. Wspaniała górska droga i zjazd w stronę Kirklareli. Nowy asfalt, szeroka. Widać nieprawdopodobną różnicę. Do planowanej mety w Izmit mamy ok 340km od granicy. Niby niedużo, ale na granicy zrobiła się już godzina 12ta. Przerwę obiadową zrealizowaliśmy w miejscu podobnym jak w naszych Bieszczadach, gdzie wypala się drewno na węgiel drzewny. Szybko i sprawnie, w cieniu drzew, zjadamy nasze nowe zapasy, a Iva robi sałatkę szopską na bazie bułgarskich półproduktów. Była wspaniała, tym bardziej, bo niestety ostatnia w czasie tej wyprawy.
Dość szybko pokonujemy odcinek do autostrady, by dalej udać się nią na przedmieścia Istambułu. Świadomość, że chcemy mieć wspaniałe zdjęcia spod mostu oraz, że czas szybko biegnie, zmęczenie większe, kupę km przed nami i nieprawdopodobny ruch samochodowy w całym mieście, spowodowały nieporozumienie w grupie, które doprowadziło do 3go już podziału grupy. Chcieliśmy przejechać mostem bliżej Morza Marmara a brak możliwości szybkiej komunikacji z kimkolwiek w języku angielskim, doprowadził do arcytrudnego przejazdu przez 3-4 pasmowe drogi, które wykazywały brak możliwości normalnego poruszania się po nich. Dopiero decyzja przejazdu całą grupą pasem dla policji, służb medycznych i dostawców pizzy dał przyśpieszenie. Pas przejazdu często miał szerokość ok 1 metra i był to dla nas wysiłek. Tylko Steffek i Mosiu panowali nad trasą i celem, do którego zmierzamy. Z powodu niewystarczającej komunikacji między Steffkiem i Mosiem, zaraz za mostem pogubiliśmy się. Ciemność jaka nas zastała jeszcze przed mostem była dodatkowym, dość nerwowym akcentem tego dnia. 30 minutowe oczekiwanie wzajemnie na sygnał od siebie, w dwóch różnych miejscach, bez kontaktu telefonicznego spowodowała dodatkowe napięcie. Obawa o najgorsze, czyli jakiekolwiek zdarzenie wypadkowe któregokolwiek uczestnika wyprawy, zmęczyła nas potwornie. Na szczęście dwa plany zostały zrealizowane tj. Mosiu był pod mostem, a Steffek z częścią grupy dotarł nocą do Izmit. Wnioski jakie płyną z tego typu zdarzeń zostaną omówione na końcu relacji. Do Izmit Steffek doprowadził grupę 3 osobową ok północy. Nocleg niestety w hotelu. Jedyny hotel w czasie tego wyjazdu był położony naprzeciw knajpy bikers`ów, którzy bardzo nam pomogli w znalezieniu bezpiecznego miejsca dla naszych motocykli. Ponieważ Piotr zgubił się z Mosiem i Darkiem po wizycie pod mostem, w nocy po telefonicznych uzgodnieniach, dołączył do Steffka i pozostałej dwójki. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, że nikomu w tym dniu nic się nie stało. Pozostał jedynie mały drobiazg do wyjaśnienia między Steffkiem i Mosiem w zakresie powodów nieporozumienia.
KOLEJNE MORZE [MARMARA] TEŻ JEST SŁONE
Nerwowe chwile z dnia poprzedniego poszły trochę w zapomnienie. Spokojny wyjazd w kierunku Gelibolu, gdzie mieliśmy przeprawić się powrotnie do europejskiej części Turcji, okraszony był kąpielą w ciepłym Morzu Marmara. Spotkanie z Mosiem i Darkiem odbyło się bez fanfar. Szybko ruszyliśmy w dalszą podróż. Żar z nieba był tak mocny, że dodatkowa kąpiel była wskazana. Przy najbliższej nadarzającej się okazji całą grupa zatrzymała się nad brzegiem pięknej zatoki. Mosiu i Darek moczyli swoje zwłoki w Morzu Marmara, które jest równie słone jak Czarne. Reszta poiła się kawą i zimnymi napojami przy osiedlowym sklepie. Generalnie wszędzie było pusto. Ludzi mało. Dalsza droga do promu w Lapseki to nudna jazda po drodze szybkiego ruchu. Przejazd promem nie dostarczył specjalnych przeżyć i po 25 minutowym rejsie stanęliśmy na europejskim lądzie. Krótkie poszukiwania czegoś co lokalesi nazwali campingiem początkowo niezbyt optymistycznie nas nastrajało. Miejsce noclegowe to dawny camping ze zniszczoną infrastrukturą. Tarasowo położony dawał wspaniały widok na plażę i na cieśninę, którą płynęło tyle statków, co żagli w mazurskich Mikołajkach. Mosiu śpi w opuszczonym domku campingowym, Piotr Nikołow pod motocyklem, a reszta w namiotach. Rozbicie namiotów było nie lada wysiłkiem, bo wszędzie skała. Głód dał się nam wszystkim mocno we znaki, więc sznurkiem poszliśmy do pobliskiej knajpy, gdzie ręcznie wskazaliśmy potrawy, które nam przygotowano. Smakowało wybornie. Dobrze smakowało również wino kupione w sklepie za rogiem za parę euro ……
Następnego ranka Piotr wstał na tyle wcześnie, że zauważył płynącego przez cieśninę U-boot`a, ale nie zdążył zauważyć pod jaką banderą się tu pojawił. Podniecony tym faktem pobudził wszystkich i już nie było tak wesoło, wszak wszyscy byli zmęczeni nie tylko podróżą, ale i imprezą dnia poprzedniego. Po skromnym śniadaniu udaliśmy się do miasteczka celem zakupienia kartek świątecznych i obejrzenia panoramy miasta z pobliskiego wzgórza znanego z faktu, że jest to jedno z miejsc gdzie walczyli Australijczycy z Turkami w czasie I wojny światowej. Cała ta historia jest niesamowita i warto o niej poczytać w necie. Pożegnanie z Piotrem odbyło się na małej stacji benzynowej przy rozjeździe naszych kierunków. On na Kirklareli i dalej na północ do Achtopolu, my na zachód do Grecji. Przekraczanie granic każdorazowo odbywało się bezproblemowo. Dotychczas najwięcej czasu staliśmy na tureckiej przy wjeździe z Bułgarii. Im bliżej do Grecji tym mniej pojazdów poruszało się po drogach. Jednak grecki kryzys widoczny jest w pierwszej kolejności na ich drogach. Pusto i nudno.
MORZE EGEJSKIE
Pobyt w północnej Grecji potraktowaliśmy jako jazdę tranzytem. Przejazd do kolejnego miejsca odpoczynku był równie nudny jak poprzedniego dnia. Brak stacji benzynowych przy autostradach w Grecji, to taki sobie pomysł. Musieliśmy go zaakceptować, wszak bez cholernego paliwa nie ruszymy się dalej. Na jednej ze stacji wola Steffka kupienia 95ki była tak ogromna, że najpierw sklął pierwszą stację w leniwym miasteczku, bo ani słowa instrukcji po angielsku jak obsługiwać samoobsługową pompę, a na drugiej zbyt mocno pociągnął wąż z dystrybutora, czym spowodował gwałtowne wylewanie się paliwa na jego motocykl. Dodatkowym akcentem podnoszącym ciśnienie było tankowanie na krzywego tj bez kolejki kogoś ważnego z miasteczka. Znamy te sposoby, więc zdenerwowanie Steffka pogłębiło się do przed wybuchowego poziomu. Rozlana benzyna nie była korzystną okolicznością…..
Dojazd do campingu nad zatoką w Kavala to przyjemność obserwacji zachodzącego słońca wzdłuż nadmorskiej drogi dojazdowej do miejsca odpoczynku. Byliśmy zmęczeni i zdecydowani na wszelkie niedogodności jakie miały nas ewentualnie tam spotkać. Ponieważ motocykliści w grupie prawie wszędzie postrzegani są jako głośna i niebezpieczna hałastra, więc zrobiła się awantura ze starszą panią co miała zapewne złe doświadczenia i chciała nas wygnać z miejsc wybranych na rozbicie namiotów. Wyraźnie daliśmy wszystkim wkoło sygnał, że mają się od nas odgibać, bo my tylko po 5 piw i do łóżka.. J. Nie żartowaliśmy. Nocna biesiada zaczęła się i skończyła w basenie, w którym Steffek i Mosiu zrealizowali toplesową kąpiel, a następnie wszyscy przystąpiliśmy do wyjaśniania sytuacji z Istambułu. Ostatecznie o 3 w nocy rozstaliśmy się „niedźwiedziem” , udając się na nocleg do plażowych łóżek. Żal tylko, że okulary Steffka spotkały się z jego tyłkiem i rezerwowe szkła następnego dnia, miały mieć swoje zastosowanie. Kolejne morze zaliczone. Kąpiel była skromna. Żal tylko miejsca z pięknym widokiem na pobliskie wzgórza w otoczeniu zatoczek i pięknych plaż.
Nazajutrz mieliśmy dotrzeć do Macedonii, mijając po drodze Saloniki. Jedni wymawiają nazwę w ten sposób, a inni czytają z map Thesaloniki. Widok z góry ogromu miasta powala i w upale nie mieliśmy ochoty zjeżdżać do centrum. Myślę, że mieliśmy zbyt mocno w głowach zmęczenie przejazdem przez Istambuł, stąd kompletny brak zainteresowania kolejnym molochem. Perspektywa przeciskania się przez wąskie uliczki do zapewne wielu zabytków miasta nie nakręciła nas na tyle mocno, by to zrealizować. Ktoś po przeczytaniu tej relacji powie, że jesteśmy bandą ignorantów. Może tak, a może nie. Ruszyliśmy w głąb północnej Grecji i zmierzaliśmy do Albanii, która w podświadomości była dla wszystkich celem numer 2 tego wyjazdu. Postanowiliśmy zjechać nad jezioro o nazwie Limni Vegoritida. Sady jabłkowe począwszy od Arnissa do miejsca kolejnego odpoczynku przyciągnęły nas na tyle mocno, że wjechaliśmy w plantację celem poszukania drogi do jeziora. Ostatecznie przegoniono nas stamtąd grzecznie, bo motocykliści w środku sadu, to rzecz niecodzienna. Grek z okna wielkiej ciężarówki, płynną germańską mową wskazał nam inne miejsce plażowania. Jak się później okazało jechaliśmy jeszcze ok 20km by trafić na malutką mieścinę Panteleimon. Tamże znajdowało się prawie wszystko, co w danej chwili nam było potrzebne, a więc 100m2 trawnika nad jeziorem, sklep z prowiantem i wspaniały widok na góry i jezioro. Historia tego noclegu jest o tyle ciekawa, co niecodzienna. Otóż po rozbiciu przez Mosia namiotu na owej trawie zjawił się jegomość, który płynną greką chciał oznajmić nam coś ważnego. Ponieważ nie daliśmy się przekonać o konieczności zmiany miejsca [z gestykulacji jego rąk staraliśmy się rozpoznać jego myśli], prawdopodobnie zrezygnował z dalszej dyskusji z nami i oddalił się. Natychmiast zjawił się młody, przystojny Grek, albo Macedończyk, zapewne z greckim i niemieckim paszportem, bo znowu innym, równie płynnym językiem, oznajmij nam, że mamy 15 minut by…. nie zostać oblanymi przez automatyczne tryskacze wody, zamontowane w tej pięknej, jedynej w okolicy, trawie. Wszystko jasne. On okazał się być właścicielem i knajpy, i upadającego pola namiotowego opodal, a także paru innych jeszcze majątków. A więc do dzieła. Banda motocyklistów objuczona naprędce pozbieranymi namiotami i innymi workami, przemieszczała się trawersem zbocza do nowego miejsca. Woda jest, turecki klop jest, rozbite lustro i dwa psy pilnujące nas od początku do ostatniej chwili naszego pobytu również były obecne. Nawet w nocy ostrzegały nas o zbliżaniu się „obcych”. Fajnie. Musieliśmy je tylko karmić, a nie były to małe pieski. Zakupy, biesiada i noc wyjątkowo spokojna. Poranny wiatr wskazywał na możliwość zmiany pogody.
KIERUNEK ADRIATYK I ALBANIA
W naszej podróży posiłkowaliśmy się mapą, GPSem TomTom i AutoMapą z telefonu Steffka. Ten ostatni był najbardziej wiarygodny, chociaż najbardziej wrażliwy na stosowanie, ze względu na kombinowany sposób montażu.
Z „campingu” w Panteleimon ruszyliśmy w kierunku Macedonii, by w końcu zabawić się nad Adriatykiem w Albanii. Taki był plan. Grecja żegnała nas ciepłą pogodą i do słońca byliśmy już przyzwyczajeni. Tankowanie przed Macedonią było o tyle atrakcją, że jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak okazałego biura właściciela stacji benzynowej. Biblioteka, nienaganne umeblowanie, gadżety wskazywały na uporządkowanie właściciela, jego pasje i brak podobieństwa do typowego kantoru sprzedawców paliwa. Wjazd do Macedonii to zwykła formalność, a procedura zmiany flag odwiedzanych państw jest na przejściach granicznych dość pomocne w przebiegu przekraczania granic. Steffek pewnego razu się pośpieszył i zmienił flagę turecką na grecką zanim w wyjechał Turcji i……. straż graniczna spojrzała na Steffka, na flagę i jeszcze raz na flagę i wszystko było jasne. Szybki ruch do kieszeni torby i z uśmiechami innych turystów i lokalesów, przekraczających z nami granicę, udało się nie zatrzymać grupy na dłużej. To wszystko odbyło się w atmosferze żartu i o jakichkolwiek trudnościach nie było mowy.
Macedonia przywitała nas wstrzymaniem ruchu ze względu na stado krów przeganiane na drugą stronę drogi przygranicznej. To dość znamienne dla tego kraju. Wszystko co się tam dzieje to rytm lat siedemdziesiątych w Polsce, gdzie takie sceny były równie często widziane. Miasteczka biedne, ale radosne i nie zwracające uwagę na przybyszów. Mają swój rytm dnia. Ktoś sprzedaje garnki i wszelkie metalowe wyroby niezbędne do gospodarstwa, inni ciągną zwierzęta rzeźne na targ, a jeszcze inni jadą rowerami lub starszymi modelami zachodnich samochodów do pracy w fabryczkach i małych manufakturach. Nie oznacza to, że atrybuty zachodniego stylu życia są im obce. Wszechobecne reklamy związane z kredytami, telefonami i polityczną nagonką na wyborców i oczywiście McDonald`sem. Jedynie krajobraz wzdłuż naszej trasy niezmiennie ciekawy. Wzgórza, piękne niebo, małe pola upraw i dość nieuporządkowane zagrody. Wszystko się tam budzi do innego niż dotychczas życia. Życzmy im wszystkiego dobrego…. Wizyta nad ogromnym jeziorem Ohrid w miasteczku o tej samej nazwie, to jakby perełka dla turystów, z przystaniami dla stateczków białej floty, małymi knajpkami, restauracyjkami i wieloma pensjonatami tzw „villami”. Hotele też są w dużej ilości obecne. Skromne, ale pięknie położone i zadbane centrum. Przejazd przez Macedonię to krótki epizod. Za krótki, ale taki obraliśmy rytm tego wyjazdu.
KRAINA MYJNI SAMOCHODÓW I BIEDNYCH ZWIERZĄT WSZELKIEJ MAŚCI
Wjazd do Albanii był dla wszystkich niemałym przeżyciem. Zastanawialiśmy się nad drogami, bunkrami, zachowaniem ludzi wobec tak głośnej motocyklowej grupy.
Droga po przekroczeniu granicy….. bardzo dobra jakościowo. Szeroka. Ilość bunkrów nie powaliła swoją ilością, ale zapewne są miejsca z większą ich ekspozycją. Widać tętniące życiem siedliska ludzi i małe miasteczka z ogromną ilością przy drodze…. węży ogrodowych z tryskającą do góry wodą. Żar się z nieba leje. Świat Zachodu oszczędza na wszystkim co można, a tu woda w kanał. Ponieważ Albańczycy jak każda budząca się z gospodarczego letargu nacja ma wśród swoich społeczności tych, co są albo „badylarzami”, wschodzącymi biznesmanami, albo emigrantami, czasowo odwiedzającymi własne rodziny, więc posiadaczy lepszych samochodów jest coraz więcej. Dobre fury, muszą być z pełną ceremonią myte, a więc te węże, to najczystsza forma reklamy myjni samochodowej.
Ruch na drogach głównych kraju niezwykle ożywiony bez względu na środek lokomocji, począwszy od trójkołowca towarowo osobowego wykonanego z małolitrażowych motocykli, osła czy konia ciągnącego drewniany wóz, po ciężarówki mniejsze i wielkie, a skończywszy na samochodach wszelkich zachodnich marek. Przy czym te bogatsze fury jeżdżą z zachodnimi rejestracjami. Wszechobecne góry, zjazdy i podjazdy serpentynowe i o dziwo niewiele uchybień w strukturze samej jezdni. Jedyne, niebezpieczne zdarzenie jakie zarejestrował Steffek w swojej głowie to zjazd z góry z wieloma pojazdami, dość niebezpiecznie blisko siebie jadącymi i nagle ciężarówka zjeżdżająca ostro na lewy pas, by po paru sekundach wrócić z powrotem na prawy. To był odruch bezwarunkowy, bądź już nabyte doświadczenie Ivy. Kiedy, jadąc siłą rzeczy w małej odległości za powyższą ciężarówką wpada do znacznej wyrwy w asfalcie i wyprowadza motocykl z utraconej na moment równowagi, to znaczy, że nabrała właściwego obycia z motocyklem. Steffek jak opowiadał potem, głowę w tym momencie miał pełną czarnych wyobrażeń. Przejazd do Tirany to ciągła walka o pas ruchu, a każda próba wyprzedania musiała być poprzedzona bardzo uważnie wykonywanym manewrem. Do ostrej jazdy Albańczyków należy się, podobnie jak w Turcji, przyzwyczaić. Główne drogi w Albanii są podobne do naszych tras szybkiego ruchu w sensie szerokości. Jednakże brak odpowiednich oznaczeń uruchamia tzw odruch wolnej amerykanki. Zero policji, mnogość autostopowiczów, dużymi grupami zatrzymującymi cokolwiek co da się zatrzymać. Wiele progów wylanego, nowego asfaltu powoduje, że co chwilę należy hamować. Uważam, że ogrom dziur w głównych drogach albańskich to mit. Wjazd do Tirany do szeroka wielopasmowa wstęga asfaltu kończąca się jak lejek, wąskim przejazdem setek samochodów w dwie strony. Wszyscy trąbią, głośno pokrzykując przez otwarte szyby. Gorąc na zewnątrz i wszyscy gdzieś się chcą udać. Biedni motocykliści z prawie cywilizowanego kraju próbowali się przebić przez wąskie gardło. Prawie się udało. Jedynie przypadek popchniętego motocykla Ivy przez nagle cofającego mercedesa, był momentem grożącym konfliktem międzynarodowym, bo Ihaho chciał walić tego kierowcę. Wolał jednak wpierw podnieść jej sportka…. Nic się nie stało. Dzień zmierzał ku swojemu końcowi, musieliśmy podjąć decyzję o wybraniu najlepszego miejsca na nocleg i oczywiście nad Adriatykiem, wszak to ostatnie morze jakiego mieliśmy doświadczyć podczas tej podróży. Kierunek na Durres, a następnie zjazd w stronę morza w Maminas, gdziekolwiek do przodu z przekonaniem, że nocleg w najgorszym wypadku na plaży…. Zatrzymaliśmy motocykle w Rrotulla przy sklepie i knajpie. Byliśmy bardzo zmęczeni i jak to do tej pory bywało Mosiu i Steffek pojechali szukać hacjendy. Steffka negocjacje w opustoszałym hotelu dały efekt 20 euro ze śniadaniem, a Mosia poszukiwania dały przekonanie, że nad morzem jest piach J. W poszukiwaniach noclegu dotarliśmy też do enklawy apartamentowców z przeświadczeniem, że jakieś wolne dla nas mieszkanie powinno się znaleźć. Znalazł się jedynie niemiecki Albańczyk, który również poszukiwał noclegu. Strażnicy z ochrony poinformowali naszego rozmówcę, że to prywatna posiadłość z apartamentami i noclegu nie uświadczymy, ale możemy zostawić motocykle. Oni popilnują. Fajnie. Trochę smutni, że nasze towarzystwo tej nocy prześpi się na piachu, dowiedzieliśmy się od gościa ze sklepiku, że jest chata wolna dla nas za piątaka od głowy. Ponieważ niebo już było tak pochmurne, że za chwilę miało lunąć, więc zgoda była bezwzględna. A więc życzliwość prowincji jest autentyczna. Oczywiście podłoże finansowe jest mocniejsze, ale każda teoria jest dobra byle prowadziła do bezpiecznego noclegu całej grupy. Zakupy zrobione w sklepie po drodze i sklepiku właściciela chaty dały w efekcie końcowym długie nocne dyskusje, częściowo prowadzone na pięknej szerokiej plaży z rozbudowaną infrastrukturą turystyczną. Kąpiel w morzu była prawdziwym balsamem na nasze zmęczone ciała. Ciemność szybko nas otoczyła i szukaliśmy drogi powrotnej do domu przyświecając latarkami telefonów. Burza tak nagle się pojawiła, jak propozycja noclegu. Ponieważ wyładowania atmosferyczne mocno biły w okoliczne góry, to po powrocie z plaży zastaliśmy świeczki na schodach domu. Przerwa w dostawie nie miała związku z ograniczeniami systemowymi Albanii, tylko burzą. Po kilkunastu minutach ciemności nastała światłość. Deszcz trwał przez całe popołudnie następnego dnia. Dzień poprzedni był bardzo udany i tylko plaży żal. Podczas tej podróży Iva wielokrotnie spotykała zabłąkane pieski, kotki, a ostatecznie tego wieczora również malutkie świnki. Istotą tych spotkań była ogromna radość tych malutkich istot, że cokolwiek mogły zjeść z naszych zapasów. Maciora przywiązana drutem do drzewa, wychudzone psy i koty, a mnogość rozjechanych przez samochody na drogach zwierząt wskazywała jednoznacznie na totalny brak zainteresowania ludzi co się z nimi stanie. Tak też było w Bułgarii, Turcji, Grecji, a nawet na Węgrzech.
DZWONEK, „WIDOKÓWKI”, TARA
Wyjazd na następny etap z dużym opóźnieniem z powodu obfitych opadów deszczu. Trochę zdesperowani po pożegnaniu się z ostatnim z mórz wyruszamy w drogę na północ. Steffek znalazł skrót do granicy, aby wprowadzić grupę w atmosferę pięknych górskich dróg Czarnogórze. Droga asfaltowa z szerokiej zrobiła się wąska, ale nie dziurawa. Jednakże ciągły podjazd do góry przez Lalez, Kertushaj, wijącą się drogą po burzy i ulewie nie mógł wróżyć w Albanii dla grupy czoperów nic dobrego. Widoki bajka. Adriatyk z albańskimi plażami i zatokami wyglądał z góry bezwzględnie pięknie i dla tych chwil warto było męczyć się przejazdami przez masy piachu i żwiru naniesionych na drogę w czasie ostatniej nawałnicy. Miasteczka, a właściwie skupione przy drodze domostwa w górach, otwarte sklepiki, kafejki i na nic uważający kierowcy ciężarówek, busów i osobówek. Głupi GPS nakazywał zjechać w polne stromizny….. Steffek postanowił zatrzymać grupę i szukać pomocy wśród lokalesów, którzy z zerową komunikacją w innych językach, nie dawali szansy na szybkie znalezienie właściwego kierunku. Doprawdy, wystarczyło zjeżdżać asfaltem z góry. Zaczepiony młody Albańczyk z Włoch zdecydował się za kasę [5 euro] wskazać nam właściwą drogę do Lezhe. Dalej już tylko Shkoder. Jak zwykle podczas różnych podróży ludzie ludziom kupują różności. Jedną z podstawowych czynności jest wysyłanie kart pocztowych z pięknymi widokami. Steffek ma zwyczaj zdobywania dla swoich rodziców dzwonków z różnych materiałów i oczywiście krajów. Wobec pokaźnej już kolekcji, dzwonek z Albanii miał stanowić ozdobę i to bez względu na formę, czy jego duszę. Darek, człowiek taśma został zobowiązany bez zobowiązań J do zakupienia i przywiezienia dla młodego człowieka, który nigdy nie będzie mieć możliwości wyjazdu poza swoją ulicę, wielu kartek pocztowych przedstawiających cokolwiek z odwiedzanych krajów…..
Wyniki realizacji zadań są mizerne. Steffek w ostatnim dużym mieście, w Shkoder, w pobliżu targowiska do którego dojeżdżaliśmy przez różne mniejsze uliczki, w straszliwym korku, nauczeniu wymuszać pierwszeństwo, latał po różnych sklepikach szukając tzw kiosku Ruchu…. Grupa czeka, stara się robić zdjęcia zajętym targowaniem lokalesom, a Steffek jeździ w pobliskich uliczkach szukając zdobyczy. Tubylcy nie są skorzy do wyrażenia zgody na robienie im zdjęć. Wręcz protestują. Podobno muzułmanie tracą w ten sposób swoją duszę. Mosiu podjął wyzwanie i pomógł znaleźć coś co ma być dobrą albańską pamiątką, a okazał się tym dzwonek na szyję inwentarza żywego… Odlew z mosiądzu. Steffek zdążył uprosić sprzedawcę, by swoją ręką wpisał nazwę miasta. Poszukiwania pisaka mniej więcej trwały tak długo jak szukanie owego dzwona. Kartek pocztowych z widokami zero… Zero zdobyczy. Wszyscy jesteśmy poruszeni takim obrotem sprawy. Jedziemy dalej do granicy w stronę Podgoricy w Czarnogórze i znowu same zera. Zero oczekiwania, zero problemów, przejazd przez granicę na dowód osobisty. Granica z Czarnogórą przy odnodze jeziora Shkoder`skiego daje kolejne powody do zatrzymania i zrobienia wspólnych zdjęć. Zmierzamy do Mojkovaca, by po noclegu rozpocząć główny punkt wyjazdu w kontekście gór. Mosiu wymyślił przejazd przez Durmitor, park narodowy Czarnogóry. Nocleg wykonaliśmy w bardzo przyzwoitym motelu „Most”, w którym lądujemy ok 17tej. Deszczu już nie ma. Na miejscu grupa polskich autokarowych turystów wita nas serdecznie. Nocleg za ok 15euro ze śniadaniem. Przy okazji noszenia maneli z parkingu do pokojów próbujemy lokalnej śliwowicy i na koniec degustacji kupujemy w butelkach typu pet zapas tego napoju. Po kolacji napojeni i najedzeni łagodniejemy i do łóżek. Steffek korzysta z WiFi i wolnego laptopu obsługi knajpy, by wysłać kilka zdjęć. Małe pranie, spojrzenie w monitor z prognozą pogody i lulu.
Nazajutrz, wypoczęci i żądni wrażeń ruszamy w drogę. Dojeżdżamy do kanionu rzeki Tara. Jest to najgłębszy w Europie i jeden z najgłębszych na świecie kanionów (m.in. po kanionach Cotahuasi i Colca w Peru oraz Wielkim Kanionie Kolorado w USA). Długość przełomu to 78 km, a głębokość do 1300 m. Odpoczynek przy moście Durdevica, kawa, Mosiu spadający na tyrolce nad pontonami w ramach kanioningu po Tarze. Wkoło mnóstwo stacji z kanioningiem. To nie wszystkie atrakcje. Największą był moment rozpadania się deszczu i konieczność ubierania kondonów gumowych. Gorąco i mokro. Dalsza podróż wzdłuż kanionu dostarcza nam wielu pięknych, estetycznych wrażeń. Dojeżdżamy do początku przygody, ale zanim się tam znajdziemy krótki stop, na kawę, piwo i utyskiwanie na grad, który przerwał naszą wycieczkę. Zatrzymaliśmy się w chacie z knajpą, obsługującą bungalowy rozłożone na zboczu góry.
DURMITOR – GWÓŹDŹ PROGRAMU
Właściwie to trudno określić słowami jaki jest ten przejazd przez Durmitor. Myślę, że okoliczności pogodowe były dla nas sprzyjające mimo burzy, padającego co chwilę deszczu, a w najwyższych partiach Trsy, również gradu, ale także ostrego wiatru i ogromnych chmur podświetlonych gdzieniegdzie promieniami słońca. Wąska asfaltowa droga, mało ludzi, góry i mnóstwo zakrętów. Mgła dodawała charakteru tajemniczości. Mosiu i Steffek wykonujący co chwila zdjęcia, zostali z tyłu całej grupy. Niesamowite wrażenia. Jest to jedna z piękniejszych dróg górskich, które polecamy wszystkim motocyklistom. Zdjęcia oddają nasze spostrzeżenia. Deszcz coraz większy, wiatr bardzo silny. Nie zmienia to naszego zachwytu jakim zostaliśmy zaskoczeni dojeżdżając do jeziora Pivsko. Serpentyny w dół, przejazd przez tunele, w których znajdowało się skrzyżowanie dróg, przepaście i coraz bliższy zmierzch dały wewnętrzne przekonanie, że trasa została wybrana fantastycznie. Zmęczenie podpowiadało o konieczności szukania noclegu. Iva bardzo zmęczona. Podążając wzdłuż rzeki Piva podjeżdżamy pod granicę z Bośnią do Scepan Polje, gdzie znajduje się sporo stacji kanioningu. Padający deszcz nie malał. Przejazd po drogach, na których leżały kamienie, a najechanie na nie groziło poważnymi konsekwencjami. Steffek i Mosiu jako przodownicy w poszukiwaniach noclegu rozjechali się w dwie strony dziwnej, szutrowej i pełnej kałuż drogi. Po 20 minutach zjawili się po pozostałych członków grupy. Dojazd do bungalowów stacji był nie mniejszym hardcore`em niż jazda w ciemnościach po drodze z kamieniami. Steffek kursuje dwukrotnie, ponieważ Iva odmówiła dalszej jazdy przez wielkie kałuże głębokości ok 30cm, na których dnie leżały duże kamienie tłucznia drogowego. Brak światła w domkach, przypomniał nam Albanię, ale wyładowania burzowe minęły i zasilanie zostało włączone. Kolację stanowiły potrawy, które w znaczących ilościach zostały po dużej wycieczce i za to nie płaciliśmy. Były to bardzo smaczne ziemniaki w folii z przeróżnymi mięsnymi porcjami, a na dobranoc rozłożyliśmy nasze przemoczone ubrania przy rozpalonym ognisku wewnątrz dużego pomieszczenia dla uczestników kanioningu. To był jeden z piękniejszych przejazdów górskich w tej wyprawie.
WITAJ BOŚNIO… WITAJ CHORWACJO….
Tytuł nie jest pozbawiony złośliwości, ponieważ dotychczasowe wrażenia z przekraczanych granic wspominamy tylko pozytywnie. Ze Scepan Polje, które położone jest 100m od granicy Czarnogóry i Bośni i Harcegowiny, wyjeżdżamy po śniadaniu w cenie noclegu w bungalowie [13Euro] ok 9tej. Bośniak sprawdzający nasze dokumenty [dowody osobiste] wyglądał na niezadowolonego ze swoje pracy. Smutny, czepiający się głośnej pracy wydechu motocykli, robionych zdjęć pamiątkowych, a także z poprawy pogody….Słońce wyszło na dobre kiedy wzdłuż Driny zjeżdżaliśmy z gór. Etap tego dnia rozpoczął tzw powrót do domu. Daje się to odczuć w atmosferze jaka panuje w grupie. Mijamy Sarajevo i zmierzamy do Jajce nad rzeką Plivą, gdzie w środku miasta można obejrzeć niemały wodospad. Szukając marketu dla uzupełnienia prowiantu na ostatnie dni, gubimy się ponownie. Małe nieporozumienie na zmieniających się światłach. Dojeżdżamy do przedmieść Banja Luki w okolicach Jagare, zatrzymując się na nocleg w motelu.
Jest sobota 14.09. godziny poranne. Wybieramy kierunek, do którego mamy zmierzać w stronę domu. Wszyscy mamy świadomość szybko zbliżającego się końca podróży. Banja Luka jest ostatnim dużym miastem w krajach bałkańskich, które mijamy. Minąć za bardzo się nie dało. Rozbudowa dróg układu komunikacyjnego bliżej centrum spowolniły nasz przejazd, a obwodnicy jako takiej brak, ale mieliśmy też okazję przyjrzenia się bliżej jak postępują zmiany w nowych krajach po rozpadzie Jugosławii. Generalnie rzucają się w oko budowle sakralne. Meczety bogato zdobione złotem wyróżniają się najbardziej. Wszystkie inne to mieszanina starego upadającego krajobrazu domów z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych z nowymi konstrukcjami w skromnych ilościach. Wszechobecne są oczywiście reklamy firm telekomunikacyjnych, bankowych. Odnosi się wrażenie wzajemnej, mocnej izolacji krajów sąsiadujących ze sobą jak Czarnogóra, Bośnia czy Chorwacja. Wjazd do Chorwacji tylko pozornie daje poczucie euforii z wejścia do Unii Europejskiej. Zapewne inna atmosfera panuje w dużych miastach i obszaru rozwiniętej turystyki. Nasz przejazd przez Chorwację to droga wśród malutkich mieścin i wiosek, w których wszechobecne są domy serbskie z wieloma śladami niedawnego konfliktu etnicznego między sąsiadami w pełnym tego słowa znaczeniu. Domy jednorodzinne ze śladami po ostrzale karabinowym, wyglądają jak przysłowiowy ser szwajcarski. Obok zaś zadbane domy Chorwatów. Nikt nie chce zamieszkiwać w domach Serbów. I tak cały odcinek drogi powrotnej poprzez Starą Gradiskę, Viroviticę, aż po granicę z Węgrami w Barcs. Przykry widok oddający tylko minimum atmosfery jaka panowała w tym miejscu. Wjazd na Węgry i przejazd przez wioski węgierskie, co do odbioru zewnętrznego nie bardzo różnił się od wielkiej skromności, biedy, ale porządku wokół tzw obejścia na Chorwacji. Po najkrótszej możliwej drodze dojechaliśmy w godzinach popołudniowych przy dużym zachmurzeniu do Csorna, gdzie w planie mieliśmy odwiedzenie campingu z wodami termalnymi. Spóźniliśmy się tylko kilka dni. Wszystko co w nazwie miało terma jest w okolicy pozamykane, więc nie chcąc przedłużać przejazdu w stronę Słowacji, Mosiu i Steffek jak zwykle ruszyli do boju w poszukiwaniu rozsądnego noclegu. Badanie rynku lokalnego zajęło im około 1,5 godziny, zanim udało się odnaleźć tzw apartman za 7 euro od głowy. Mosiu w tych poszukiwaniach został w barze, w którym zaciągaliśmy języka, a tam pozostawiony na pożarcie tubylców. Zanim Steffek wrócił z pozostałymi, on już był lekko wcięty, bo Polak, Węgier, dwa bratanki….. Do pomocy naszemu kumplowi przyszedł Darek Taśma i obaj wrócili zmęczeni po paru godzinach. Zapewnili nas, że żaden bandzior w miasteczka nie będzie nam „dokuczał”. Załatwili to nam.
HOME, SWEET HOME….
Do domów każdy z nas poza Darkiem miał ok 550km. I dużo, i mało. Przejazd przez zachodnią Słowację i wschodnie Czechy znamy prawie jak własne kieszenie, więc droga nie dłużyła się bardzo. Grupa zgorzelecko – bogatyńska skierowała się za Brnem w stronę Hradec Kralove, reszta na północ przez Olomouc na Nysę przez Izery. Wspólne pożegnanie na stacji benzynowej za Bratysławą i skromna obietnica kolejnego wspólnego wyjazdu. Przejazd bez deszczu, ale w wyższych partiach gór Izerskich we mgle. Mnogość zakrętów w okolicy Jesenika przypomniała trochę Czarnogórę, ale tylko pod tym względem. Obie grupy zjawiły się w domach około 17tej. Jak zwykle w takich okolicznościach powrotu tylko motocykle dawały oznaki trudów tej długiej podróży. „Pięknie” brudne, zakurzone. Przyjaciele w warsztacie jednoznacznie stwierdzili, że też chcieliby mieć tak brudne swoje maszyny. Tak, to pięknie móc stworzyć sobie możliwości wyjazdu realizującego marzenia. Marzenia, których nie sposób nie kontynuować. A więc do zobaczenia w roku 2014 na trasach…… kto wie, co siedzi nam w głowach?
Dziękujemy sobie wzajemnie za spędzenie dwóch tygodni w długiej, dość wyczerpującej trasie. To co w naszych głowach pozostało, nikt nam nie odbierze, a przepalona benzyna….. na pohybel jej.
WNIOSKI
Trasa zaplanowana pośpiesznie i bez dogłębnej analizy ilości km do przejechania. Błąd, ale nie zmienia to przyjemności jakich doświadczyliśmy.
Nie rezygnować z wcześniej obranych punktów zbornych w razie pogubienia się lub jednoznacznie, w całej grupie, określić najbliższy cel podróży. W szczególności w przypadku zaistnienia koniecznych zmian planu.
Wymagać od innych uczestników wyprawy zaangażowania się w przygotowania do wyjazdu w zakresie budowy trasy przejazdu. To jest warunek każdej następnej wyprawy.
Dodatkowo każdy powinien posiadać komplet map z opisem pierwotnie obranych etapów.
Codzienne briefingi przed kolejnym etapem.
Sprawdzić przed wyjazdem, gdzie są niezbędne paszporty i daty ich ważności.
Innych wniosków „racjonalizatorskich” brak.
Spisał: Steffek