Przeczytajcie co ma do powiedzenia na temat swojego początku PRZYGODY, Thori – dziewczyna na motocyklu
Marzenie
„Motocykle podobały mi się od zawsze”
Może trochę przesadzam, bo to „od zawsze” to czasy nastoletnie, kiedy pierwszy raz poczułam zapach żużlu i zobaczyłam jadące po torze maszyny. Tak mnie to zafascynowało, że nie zastanawiając się długo pobiegłam (w celu zwiększenia własnej odwagi zabrałam ze sobą znajomą) do klubu, w którym jeździli żużlowcy, deklarując chęć dołączenia.
Okazało się, że nic z tego. Baby na motocyklach nie jeździły, nie jeżdżą i nie będą jeździć. Nie, koniec i kropka, drzwi wyjściowe są tam.
„Marzenie nastolatki legło w gruzach”
Zaciętość nastoletniego buntu skłoniła mnie do zaznajomienia się z mechaniką motocykla. Co, jak i dlaczego działa. Naiwnie pomyślałam, że jak będę miała wiedzę teoretyczną, to może okaże się, że baba może dołączyć i jeździć. Niestety, tak to nie działało.
Marzenie nastolatki poległo, zasypane gruzami najpierw braku możliwości, a potem zwykłej, szarej codzienności.
Jedyne co mi zostało, to pogapić się na Jawy sąsiadów czy pooglądać żużel na stadionie. Siedzieć tam, wdychać zapach spalonego żużlu, piękniejszy od najlepszych perfum i słuchać warkotu silników, o wiele cudowniejszego niż przeboje na topie, mogłam non stop.
„Rób to, o czym zawsze marzyłaś”
Marzenie delikatnie zaczęło na powrót pulsować życiem, kiedy już dorosłam i okazało się, że po części odchowaną, domową młodzież można spuścić z oczu, bo owa młodzież ma już swoje życie i „stara” matka może zająć się sobą.
Pulsować zaczęło mocniej po słowach psychologa: Niechże pani wreszcie zacznie robić to, na co zawsze miała ochotę. Odrzucić konwenanse, nie zważać na opinię innych. Marzenia są po to, żeby je realizować!
Tak więc spróbowałam zrealizować.
Przez lata „uśpienia” marzenie nieco się zmodyfikowało. Już nie upierałam się, że koniecznie muszę zasuwać po torze żużlowym. Celem stało się: jeździć. Obojętnie czy jako kierowca, czy jako pasażer, byle wsiąść na motocykl.
Los postawił na mojej drodze kilku miłych motocyklistów, którzy zabrali mnie ze sobą na jazdy.
„To jest to!”
Podziwianie widoków, szum wiatru, poetycko rozwiane włosy i niesamowita radość, że siedzę na maszynie. Tej radości nie było w stanie przebić nic. Podejrzewam, że nawet najwyższa wygrana w totolotku nie ucieszyłaby mnie bardziej.
Poszłam za ciosem i zdecydowałam się zrobić prawo jazdy.
Początkowo miałam wiele obaw i za bardzo przejmowałam się tym, co ludzie powiedzą. Bo może nie wypada, może już za stara jestem. Tym bardziej, że zdarzyło mi się spotkać ze stwierdzeniem: Baba? Na motocykl? Do kuchni spadaj kobieto. Motocykle są dla mężczyzn.
Chyba jednak w głębi ducha wciąż byłam tą samą zwariowaną i zbuntowaną nastolatką co kiedyś, bo zamiast zrezygnować, odpuścić, ze zdwojoną energią zabrałam się do realizacji marzenia. Wychodząc z założenia: jestem dorosła, robię co chcę, a jak komuś się nie podoba, to jest to jego problem.
”Małymi kroczkami”
Kiedy wreszcie zrobiłam prawo jazdy (Hah! Tuż przed 40-stką! I było z tym nieco problemów – opiszę to innym razem), byłam z siebie dumna.
Co prawda przy jego odbiorze pani urzędniczka nieco podejrzliwie na mnie patrzyła, a nawet spytała: „Na motocykl? To na pewno dla pani dokument?”, ale już tym się nie przejmowałam.
Dokument uprawniający do jazdy motocyklem miałam w dłoni.
Pozostało mi zorientować się na jakiej maszynie chcę jeździć i odłożyć pieniądze na jej zakup.
Chociaż na jakiej chcę, już po części wiedziałam.
Ale o tym innym razem.
Jak robiłam prawo jazdy (cz.1)
”Poszukiwanie szkoły”
Znalezienie szkoły, w której mogłam zrobić prawo jazdy na motocykl nie było łatwe. Chciałam znaleźć taką, w której nauczyłabym się jazdy i obsługi motocykla, a która będzie miała plac manewrowy blisko. Przerażały mnie opowieści innych, że dojeżdżają na plac manewrowy kilkanaście, czasami kilkadziesiąt kilometrów.
Nauką przepisów się nie przejmowałam – te znałam dobrze. Posiadałam prawo jazdy na samochód i byłam częstym uczestnikiem dróg już od dziecka, jako rowerzystka. Siłą rzeczy musiałam przepisy znać, chcąc poruszać się po ulicach bezpiecznie i bez uszczerbku na własnym zdrowiu czy życiu, bo chodnikiem nie znosiłam jeździć. A ścieżek rowerowych wtedy nie było.
„Chyba znalazłam! Czy to jednak to?”
Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że nie ma lekko. W miejscowości, w której mieszkałam, nikt nie prowadził nauki jazdy na motocyklu. Najbliższa szkoła była kilkanaście kilometrów dalej, a plac manewrowy, żeby ćwiczyć jazdę, też coś około tego, ale… w zupełnie innym kierunku!
Mimo to zdecydowałam się. Na zajęcia teoretyczne jechałam jednym tramwajem, a na plac manewrowy dwoma autobusami. Te uciążliwe dojazdy były męczące i szybko się skończyły, zaraz po tym gdy sprawdziłam, jak wygląda podwozie ciężarówki.
”Do męża, a nie do motocykla!”
Zaczynałam naukę na Wektorze. Jak dla mnie był to ciężki, nieporęczny motocykl. Siedziało mi się na nim źle, nie umiałam go wyczuć, nie umiałam złapać równowagi, w ogóle było jakoś dziwnie, nieprzyjemnie. Bolały mnie ręce, nie umiałam nim kierować.
Wyjaśniono mi pokrótce co i jak: tu sprzęgło, tam gaz i hamulec, pouczono, że mam nie wywracać motocykla, przy czym dosadnie mi oznajmiono, że motocykle nie są dla kobiet i powinnam znaleźć sobie inne zajęcie…
Bo kto to widział, żeby baba pchała się na dwa kółka, zamiast (tu sobie wpisać co kto woli). Mnie kazano znaleźć męża i nim się zająć, to mi głupoty z głowy wylecą.
Przyznam, że nie tego się spodziewałam po pierwszej jeździe.
Na kolejną przyszłam ze znajomą, bo jakoś raźniej się czułam, wiedząc, że nie jestem sama w starciu z instruktorem, który chyba ogólnie miał jakiś problem z kobietami.
Udało mi się jechać kawałek prosto, po czym zrobić coś w rodzaju zakrętu. I znowu prosto. I znowu coś, co w założeniu miało być zakrętem.
Radość niesamowita! Jadę! Sama!
„Sama na placu”
Na następnej jeździe instruktor uznał, że radzę sobie na tyle dobrze, że może mnie zostawić samą na placu. Miałam poćwiczyć szybsze jeżdżenie. I sobie poszedł.
W sumie nie do końca zostałam sama. Oprócz mnie na placu pozostała ciężarówka i osobówka, oznakowane jako eL-ki. Jeździły sobie radośnie po tym samym placu.
Trochę ciężko było manewrować motocyklem pomiędzy nimi, tym bardziej, że wciąż nie czułam się na nim pewnie i źle mi go się prowadziło. Bałam się, że wywrócę moto i co potem zrobię? Kto mi je podniesie? Kto pomoże mi się pozbierać?
”Co ciężarówka ma pod spodem?”
Na szczęście ciężarówka niedługo potem przestała jeździć i zaparkowała. W eLkę osobową udało mi się nie wjechać, dzięki przytomności kierującego i naciśnięciu hamulców.
A potem, postanowiłam spróbować tego „szybszego jeżdżenia” po placu…
Rozpędziłam się… A potem prawie wjechałam w zaparkowaną ciężarówkę (bo moto po odkręceniu manetki jakoś samo pojechało, a ja się wystraszyłam). Zahamowałam w ostatniej chwili (można to uznać za hamowanie awaryjne?), ale zapomniałam o sprzęgle, w efekcie czego wywaliłam się i mogłam sprawdzić jak wygląda podwozie ciężarówki.
Zdarte dłonie bolały -nikt mi nie powiedział, że powinnam mieć rękawice. Potłuczone ciało też – nikt mi nie powiedział, że powinnam być ubrana porządniej niż cienkie spodnie i koszulka. A ja o tym wtedy nie wiedziałam. Byłam pewna, że odzież ochronna na motocykl obowiązuje tylko osoby, które jeżdżą i ścigają się.
W tamtej chwili zaczynałam myśleć, że inni mieli rację. Baba na moto się nie nadaje.
Zmieniłam zdanie po rozmowie ze znajomym.
c.d.n.
Jak robiłam prawo jazdy (cz.2)
„Nowa szkoła”
Za namową znajomego zrezygnowałam z poprzedniej szkoły nauki jazdy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się, że niedaleko miejsca, w którym mieszkałam, pojawiła się możliwość zrobienia prawa jazdy na motocykl.
Jak dla mnie – raj!
Blisko, wszystko na miejscu, instruktor wyjaśniał co i jak. Jedynym minusem było to, że na późniejszym etapie trzeba było jeździć za samochodem. Ale nie przeszkadzało mi to zbytnio. Radość z jazdy po placu była wielka, chociaż sam plac był mniejszy, niż poprzedni.
Motocykl lżejszy (wtedy zakochałam się w poczciwym Romecie 125), łatwy do prowadzenia, łatwy do utrzymania w równowadze, wygodnie mi się na nim siedziało, zero zmęczenia, ręce nie bolały. Do tego niesamowite uczucie takiego zgrania z motocyklem, czucia go całym sobą. W tamtej chwili byłam pewna, że moim własnym motocyklem będzie właśnie Romet.
Oczywiście już wiedziałam, że nie ma co na niego siadać bez zabezpieczenia w postaci czegoś z długim rękawem, rękawic, grubszych spodni, solidnych butów.
O kasku nie piszę – bo wiadomo, że to podstawa.
Bardzo szybko poczułam się na nim pewnie, a jazda po placu, zakręcanie, slalom, ósemki nie sprawiały mi większych problemów.
Z placu manewrowego wracałam do domu naładowana pozytywną energią, uśmiechnięta od ucha do ucha.
Nadeszła pora, by wyjechać na ulice miasta.
„Co jest za płotem cmentarza?”
Pojechałam grzecznie za instruktorem. Zadowolona z siebie, dumna, że tak dobrze mi idzie. Do chwili, w której instruktor zasygnalizował skręt w prawo. On skręcił, a ja…
Podjechałam blisko krawężnika (no bo w prawo skręcam, co nie? To sobie podjadę jak najbliżej… tak mi się to wtedy jakoś skojarzyło). Gdybym skręcała w lewo, pewnie trzymałabym się środka jezdni.
Wbiłam bieg, odkręciłam manetkę, silnik zawył, moto wyrwało do przodu i …
Ooo… jaki ładny płot cmentarza…
Taki niespotykany. Zwykle widziałam otoczone murem, a tu takie śliczne, żelazne (?) pręty ozdobne.
Kask przyciśnięty do owych prętów umożliwił mi podziwianie najbliższych nagrobków. (W kasku rzecz jasna, wciąż miałam głowę. Za pomocą samego kasku nie da się czegokolwiek podziwiać). Moto wsparte o płot pozwoliło utrzymać mniej więcej pionową pozycję.
”Uczymy się na błędach”
Tym razem gdy tylko moto mi wyrwało spod tyłka, nacisnęłam sprzęgło i hamulec. Może dlatego udało mi się zachować względną równowagę.
Kolejne jazdy spędziłam na placu ucząc się ponownie skręcania. Oczywiście już po tym, jak przełamałam psychiczną blokadę co do siadania na jakiekolwiek moto, w jakimkolwiek charakterze.
Następne jazdy po mieście były już udane.
”Ja i moto = brak pogody”
Co prawda większości wyjazdów nie dopisywała pogoda, ale i tak byłam zadowolona. Trafiałam i na nagłe oberwanie chmury, walący w kask grad, jak i burzę trzaskającą piorunami. Dzielnie przedzierałam się chodnikiem na moto, bo zalanymi ulicami nie dało się przejechać, czy próbowałam zapanować nad maszyną ślizgającą się po brukowanej kostce.
W mokrych ciuchach, szczękając zębami z zimna, ale z roześmianą buźką. No bo przecież jadę!
Nawet na egzaminie deszczyk zaczął kropić tuż przed moją jazdą…
Wszystko wskazywało na to, że ja plus moto równa się przyciąganie niepogody.
Nadeszła pora egzaminu.
Egzamin
”Teoria to pikuś”
O wynik egzaminu teoretycznego byłam spokojna. Jedynym błędem jaki mogłam zrobić było omyłkowe zaznaczenie odpowiedzi. A tak zdarzało się mi zaznaczać, gdy naciskałam zbyt szybko. Dlatego tym razem uważnie czytałam co pisze na ekranie monitora i dokładnie sprawdzałam gdzie nacisnąć, żeby było dobrze. Pozytywny wynik mnie nie zaskoczył.
Nadeszła pora zaliczenia praktyki.
„Ratunku! Nie ma Rometa!”
Pierwsze przerażenie – nie ma mojego ulubionego Rometa! Jest Honda cbr250 i nie można sobie nią zrobić próbnej jazdy po placu. Ot tak dla wyczucia moto.
W głowie pojawiła się myśl. Nie ma bata, nie zdam. Nigdy na takim moto nie siedziałam, nie wiem jak będzie się je prowadziło. A co, jeśli będzie mi na nim równie źle co na pierwszym Wektorze? Obleję i nie dadzą mi sobie pojeździć? Nie martwiłam się o samo nie zaliczenie egzaminu, ale właśnie o to, że ominie mnie okazja do pojeżdżenia.
Do tego w grupie zdającej była większość facetów i tylko trzy kobiety. Trzy łącznie ze mną. Z czego jedna obeznana z motocyklami, bo jej chłopak śmigał, druga robiła prawko, bo mąż kazał i ja nieszczęsna, która chciała mieć papier na jeżdżenie motocyklem…
Kiedy jeden z facetów oblał już na placu manewrowym, a potem kolejny, zrobiło mi się zimno. Faceci i nie zdali! A przecież wcześniej próbowano mi wbić do głowy, że moto nie jest dla bab… tylko dla facetów. To skoro oni nie zdali, to ja mam zdać?
„Panika”
Kiedy oblała jedna z dziewczyn, zaczęły mi się trząść ręce. Nieznane moto, gapiący się ludzie, pooblewani zdający…
Nadeszła moja kolej… poszłam jak na ścięcie. Przez kask usłyszałam jeszcze głos któregoś z chłopaków z grupy, który zaliczył plac i czekał na resztę, żeby wyjechać na miasto: na jedynce spokojnie jedzie, nie przyspieszaj go, nie wbijaj dwójki, jest wyregulowany.
Kurde człowieku, co ty mi tu chrzanisz o jedynce, jak na starym Romecie, żeby zrobić ósemkę, musiałam wrzucić dwójkę? Bo na jedynce miał tendencje do gaśnięcia.
Raz kozie śmierć. Zestresowana na maxa poturlałam się na tej jedynce…
”WOW! Ta Honda jest super!”
Wow! Jakie to moto było wygodne! Jak łagodnie, lekko się prowadziło! Jak wszystko w nim chodziło na muśnięcie palca! Slalom? Ósemki? Z łatwością! Ile tylko chcecie!
To był moment, w którym moje zauroczenie Rometem przeniosło się na Hondę cbr250. Zanim ukończyłam plac byłam już w niej zakochana.
Poza tym znowu siedziałam na moto! I mogłam pojeździć!
Chrzanić egzamin! Najważniejsze, że mogę pojeździć na motocyklu!
Plac zaliczony, przyszła pora na jazdy po mieście. Kiedy inni denerwowali się oczekiwaniem, obawiali jak to będzie, ja nie mogłam doczekać się chwili, w której znowu dosiądę owej Hondy. Nie obchodziło mnie czy zdam czy nie. Zamierzałam po prostu przejechać trasę, zgodnie z przepisami, czerpiąc radość z jazdy.
Egzamin? Jaki egzamin? Ja tu sobie tylko pojeździć przyszłam.
”Zdałam”
Smutno mi było, kiedy po zakończeniu trasy musiałam zjechać do ośrodka. Jak to, już? Już koniec? Już mam wam oddać motocykl?
- Zdała pani.
No, spoko… zdałam… Fajnie jest…
Na pewno nie można jeszcze trochę pojeździć na tej Hondzie? Jesteście tego pewni?
Radość ze zdanego egzaminu przyszła o wiele później.
Potem tylko sprawy papierkowe i odbiór prawka.
Mogłam zacząć rozeznawać się na rynku motocyklowym.
Poszukiwanie motocykla
”Jak zdobyć motocykl?”
Prawko miałam już w łapce, mogłam pomyśleć o zakupie motocykla. Jaki kupić? Zauroczenie Rometem 125 i egzaminacyjną Hondą 250 kierowały moje myśli ku takim właśnie sprzętom. Po zorientowaniu się w cenach, doszłam do wniosku, że… nie stać mnie na motocykl. Poryczałam się z bezsilności, by następnie kląć na czym świat stoi na swoją sytuację finansową. Dodatkowo dobijały mnie wypowiedzi niektórych znajomych: mąż mi kupił, narzeczony zafundował, bo sama to bym nigdy nie miała za co. Kiedy jedna z nich doradziła mi szybkie znalezienie faceta, który kupi mi motocykl, zgrzytnęłam zębami ze złości. Sama sobie na niego zarobię i sama kupię. Bez brania kredytu, bez namawiania kogokolwiek, żeby dał mi kasę na maszynę.
”Zbieram forsę”
Zaczęło się mozolne odkładanie. Grosz do grosza. Po roku uzbierałam mizerną kwotę. Jak na nią patrzyłam, to nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. To nie była nawet jedna setna tego, co potrzebowałam. A patrząc na przeciętne ceny motocykli (nawet teraz) to nie potrzebowałam dużo. Poza tym utrzymanie motocykla też kosztuje. Skoro nie umiałam na niego zarobić, to jak go chciałam utrzymać? Kiedy wreszcie udało mi się uzbierać większą część pieniędzy, ojciec postanowił mi dołożyć brakującą resztę. Zdecydowałam się na Rometa wprost z salonu. W myślach już go prowadziłam ulicami miasta. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że całą kasę muszę przeznaczyć na zupełnie coś innego. Totalna załamka. Odechciało mi się wszystkiego. Po co mieć marzenia, skoro nie można ich realizować? Klęłam na wszystko i wszystkich. Po czym zaczęłam zbierać kasę od nowa.
„Do końca życia będę plecakować…”
Pozostało mi plecakowanie, o ile ktoś był chętny zabrać ze sobą starszą panią, z czego skwapliwie korzystałam. Jeżdżąc jako pasażer miałam okazję poznać nowych ludzi i poprzymierzać się do ich motocykli. Tyle, że motocykle znajomych były jak dla mnie za duże i za ciężkie. Za niskie, albo za wysokie. Jeśli już odpowiadało mi siedzenie kierowcy, to nie sięgałam rękami do kierownicy. Albo moja pozycja na moto była jakaś nienaturalna, wymuszona, źle się w niej czułam. Byłam pewna, ze do końca życia będę sporadycznie plecakować. Prawie żaden sprzęt, do którego się przymierzałam mi nie odpowiadał! A jak już cudem trafiałam na taki, który trafiał w mój gust i wygodę, to był dla mnie nieosiągalny cenowo. Starych motocykli, które bardzo mi się podobały, prawie wcale nie spotykałam, a te, które oglądałam w internecie do tanich nie należały. Tanich, jak na moje możliwości finansowe.
„Nadzieje”
Wtedy dostałam informację o tym, że jest do sprzedania dokładnie ten sam Romet125, na którym jeździłam na nauce jazdy i to dosyć tanio. Jednak zanim ogarnęłam się na tyle, by dotarło to do mnie, zanim przeliczyłam finanse, okazało się, że jest już sprzedany. Wszystko zdawało się być przeciwko mnie i mojemu marzeniu. A może już wtedy czuwał nade mną mój Anioł Stróż? Opowiem o nim kiedy indziej. Pogodziłam się z tym, że motocykla póki co, mieć nie będę, a jedyną radość z jazdy będę miała, kiedy ktoś zabierze mnie ze sobą. Pozostało żyć swoim życiem. Pewnego dnia odebrałam telefon. Okazało się, że znajomy ma na sprzedaż stary motocykl, sprawny, a do tego tanio. Honda cb400t z 1981r.
„Na tym mam jeździć? Ale ja tego nie chcę!”
Początkowo kręciłam na niego nosem. Jego waga i pojemność znacznie przekraczały to, na co byłam psychicznie i fizycznie przygotowana. Chciałam słabszy sprzęt. O pojemności 125, 250, a nie 400. I coś co waży niewiele, a nie prawie 200kg z pełnym bakiem. Nie czułam się na siłach wsiadać na coś większego. Tym bardziej, że to miało być moje pierwsze moto. Bałam się po prostu, że dużego nie utrzymam, nie zapanuję nad nim. A głupio tak wsiąść i rozbić się na pierwszym zakręcie. Wcześniej miałam okazję prowadzić Suzuki500 i była dla mnie zdecydowanie za ciężka. Nie trafiały mi również do przekonania opinie innych, żeby kupić coś o pojemności 500 w górę. Teksty w stylu: „na pierwsze moto tylko coś powyżej 500, 600, bo te o niższej pojemności szybko przestanie ci wystarczać” – nie działały na mnie. Tak samo jak teksty:„jak kupisz 125, to się do ciebie nie przyznajemy”.(A kto wam każe?)
„Kilka refleksji”
Po roku prawie codziennej jazdy mogę powiedzieć, że owszem, mojej maszynie przydałoby się więcej pojemności, ale wtedy nie byłam na to gotowa. Na tyle błędów, które zrobiłam jako totalny świeżak, nie miałabym szans wyjścia z nich cało, gdybym zaczęła od motocykla większego i cięższego. Tak jak pisałam wcześniej, nie byłam na to przygotowana psychicznie i fizycznie. Brałam pod uwagę to, że nie mam na tyle doświadczenia w prowadzeniu motocykla, ani umiejętności, by od razu przymierzać się do czegoś o większej pojemności. Wychodzę z założenia, że lepiej małymi krokami do celu, niż jednym wielkim, który może skończyć się upadkiem. Oczywiście nie musi, ale stawką tutaj jest twoje zdrowie bądź życie. Po co obstawiać najwyższą stawkę, nie mając gwarancji wygranej?
Dwa wydarzenia, które przeżyłam na nauce jazdy, uświadomiły mi raz na zawsze, że motocykl uczy pokory i nie wybacza błędów. Nie sztuką jest odkręcić manetkę, pognać bezmyślnie przed siebie. Sztuką jest zapanować nad wyrywającym się spod tyłka motocyklem, który jedzie zupełnie nie tam, gdzie życzy sobie tego kierowca. Sztuką jest wiedzieć na ile mnie stać. Odpowiedzieć sobie szczerze na pytanie: na ile oceniam swoje umiejętności?
„Mierz siły na zamiary”
Chwalenie się ile wyciąga twoja maszyna, czy ile ty na niej wyciągasz, jak to zapierdalasz po ulicach – nie jest realnym ocenieniem swoich umiejętności. Serio. To przechwałki na poziomie maluchów w piaskownicy: – Moja babka jest duża! – Moja większa! – Moja największa! W piaskownicy skończy się to najwyżej zasypaniem babek i płaczem, na drodze skończy to się śmiercią, bądź kalectwem.
To, że ktoś zrobił kurs, poczuł się pewnie na jazdach dla kursantów, zdał egzamin, nie oznacza, że jest doskonałym kierowcą. Tym bardziej, jeśli wcześniej miał małą styczność z motocyklami jako kierowca i dopiero zaczyna swoją motocyklową przygodę. Nie piszę tu o osobach, które z motocyklami mają do czynienia od małego i egzamin jest dla nich czystą formalnością. Oni dobrze wiedzą co i jak. Skuterów też to dotyczy. To, że ktoś jest mistrzem jazdy na skuterze, nie oznacza, że gdy przesiądzie się na moto, będzie tak samo. Tu dwa kółka i tam dwa kółka, a prowadzi się je zupełnie inaczej. O tym warto pamiętać.
„Potem pomarudzisz”
Wracając do psychicznej i fizycznej gotowości dosiadania swojego pierwszego w życiu własnego motocykla. Oceniając realnie swoje umiejętności doszłam do wniosku, że po kilku latach przerwy w prowadzeniu i tak będę musiała sobie wiele rzeczy przypomnieć. Nie chciałam, aby to przypominanie skończyło się niefajnie. Brałam pod uwagę domową młodzież, która mimo nastoletnich lat, wciąż mnie potrzebowała. Brałam pod uwagę swoje plany na przyszłość. Choćby tak nikłe jak rozwinięcie postaci w grze czy napisanie książki, albo kolejnego tekstu.
Może przesadzałam z ostrożnością, ale… Lepiej być ostrożnym i żywym, i cieszyć się życiem, niż nieostrożnym, przeceniającym swoje umiejętności i martwym. Co mi po motocyklu, jak będę leżeć dwa metry pod ziemią?
- Matka, idź obejrzeć, przymierz się do tej Hondy, a potem będziesz marudzić. Drugi raz sprawnego motocykla za tę cenę nie dostaniesz – przekonywała moja domowa młodzież. – Tym bardziej, ze znasz właściciela i wiesz, że nie wciśnie ci kitu. Poszłam. Okazało się, że znalazłam motocykl swoich marzeń.
Wymarzony motocykl
„No dobra, dajcie mi już spokój, pojadę i obejrzę, czyli upierdliwe dzieci”
Obejrzeć Hondę pojechałam bardziej za namową domowej młodzieży i znajomych, niż dla samej siebie. Nastawiona byłam negatywnie. Skoro do tej pory nie udało mi się znaleźć żadnego motocykla, który odpowiadałby mi i na który byłoby mnie stać, dlaczego miałoby to nastąpić teraz?
Nie obiecywałam sobie wiele po tej wizycie w garażu, nie chciałam znowu się rozczarować. Byłam pewna, że to tylko kolejna, złudna nadzieja. Poza tym moto miało pojemność 400, ważyło prawie 200kg z pełnym bakiem. Nie chciałam takiego dużego i ciężkiego. Ale nie chciałam też rezygnować z potencjalnej szansy.
Ot typowe kobiece: chcę, ale nie chcę. Niezdecydowanie.
„Miłość od pierwszego wejrzenia”
Weszłam z właścicielem motocykla do garażu, on zdjął plandekę z maszyny, a ja…
Zamarłam z wrażenia. Tak przepięknego motocykla jeszcze nie widziałam. Przypominał starą Jawę. Lśniące chromowane elementy, czerwień baku, przecudowny kształt i reflektor patrzący wprost na mnie. Zadrżała mi dłoń, kiedy jakoś tak odruchowo, instynktownie go pogłaskałam. Moje serce przyspieszyło, a w głowie kołatała jedna natrętna myśl. Chcę się do niego przymierzyć.
Właściciel wyprowadził moto, dosiadłam go. I w tej chwili mój świat wywrócił się do góry nogami. To nie było kolejne przymierzanie się do motocykla, sprawdzanie czy mi na nim wygodnie, czy swobodnie sięgam stopami do ziemi, czy dobrze trzyma mi się kierownicę.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Poczucie jedności z motocyklem. Nie było ja i on, było MY. Całość. Romantyczne drżenie serca, zawrót głowy, podekscytowanie, motylki nie tylko w brzuchu, ale w całym ciele!
Wysokość – idealna. Kierownica w doskonałej odległości. Ręce nie bolały. Sylwetka wyprostowana, siedzenie wygodne. Obawiałam się tylko wagi… Jednak pierwsza próba zakołysania stojącym między nogami motocyklem, wypadła pomyślnie. Nie był aż taki ciężki jak myślałam wcześniej.
„Wybrał mnie, a ja jego”
Przyznam, że nie miałam ochoty z niego schodzić. Do dzisiaj nie mam. Bywa, że siedzę w garażu i gadam z nim.
To uczucie złączenia, jedności, radości, kiedy siedzę na nim, wciąż trwa, chociaż były trudne chwile, kiedy zdawało mi się, że się nie dogadamy.
Wtedy, w tym garażu, przeżyłam coś niesamowitego. Miałam wrażenie, że ten motocykl na mnie czekał. Że on wybrał mnie, a mnie pozostało tylko wybrać jego.
Wydawało mi się, że ktoś tam na górze (może mój Anioł Stróż) uznał, że to jest maszyna dla mnie i pozwolił mi poczuć te wszystkie emocje, uczucia, kiedy pierwszy raz na nią usiadłam.
To było coś wspaniałego, niecodziennego, co do dzisiaj powoduje szybsze bicie mojego serca.
Miłość.
Do domu wróciłam na skrzydłach tej miłości.
Oczywiście wtedy motocykl był jeszcze Hondą, nie miał swojego imienia. Te, dostał później, kiedy już mieliśmy siebie nawzajem.
„Miłość, a rzeczywistość”
Najpierw musiałam zejść z obłoków romantycznego uniesienia na ziemię i uzbierać pieniądze. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że właścicielowi nie spieszy się ze sprzedażą i jeśli na pewno wezmę tę Hondę, to on poczeka, nawet gdyby miało to trwać z pół roku…
Szok! Normalnie szok!
To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w tym, że tak po prostu miało być. Trafiłam na motocykl z duszą, który uznał, że sam wybierze sobie właściciela.
Udało mi się zebrać te pieniądze i w kwietniu kolejnego roku mogłam już cieszyć się swoim nabytkiem.
Jednak, czy zawsze się nim cieszyłam aż tak? Nieraz popłakałam się ze stresu, ale o tym już innym razem.