JURMALA – PALANGA, PALANGA – KŁAJPEDA – MIERZEJA KUROŃSKA- PALANGA 453km
21- 22.08.2006
Postanowiliśmy zmienić plany i jedziemy do centrum światowego bursztyniarstwa, jakim jest, reklamowana Palanga na Litwie pod Kłajpedą.
Ruszając z Jurmala wiedziałem, że chcę jechać bocznymi drogami na południe, ale że znaki informujące tak bardzo będą się różnić od naszej trasy nie przypuszczaliśmy. 25 km po drodze wyboistej i szutrowej, wzdłuż rzeki, to kolejna rzeź dla H-Dka. Droga po deszczu spowodowała, że pojazd nasz zmienił kolor na jasno szary lub khaki, jak kto woli i po przejechaniu tego odcinka dojechaliśmy do przedmieść Jelgava. Ponieważ skończyły się nam pieniądze łotewskie, a nie chciałem walić do bankomatu w centrum miasta, więc pobyt na najbliższej podmiejskiej myjni skończyła, by się niczym, ale upartość Steffka i jego dar przekonywania do darmowej obsługi, pozwoliła wymyć motocykl i szare buty. Nie wjeżdżając do miasta, gnamy do granicy z Litwą. Paliwo na Litwie jest dużo tańsze niż w Polsce, nie mówiąc już o Łotwie. Za granicą rezerwa kazała nam się zatrzymać. Lody, cola, snickers, paliwo i w stronę Góry Krzyży. Bardzo chcieliśmy tam pojechać, więc deszcz nie był nam straszny, tym bardziej, że trwał krótko. Mijamy pole, na którym hodowane są jelenie (nie renifery!! ). Pięknie i majestatycznie stały spoglądając w naszą stronę. Opodal wstąpiliśmy na małą przekąskę do zajazdu, w którym nie ma płatności kartą. Wyszarpnęliśmy z kieszeni końcówkę litewskiej kasy i udało się zjeść jedną zupę i jedno drugie danie, nie zapominając o piwie.
Góra Krzyży to znane nam wszystkim z przekazów tv, miejsce. Niesamowite. Pomnik upamiętniający wizytę papieża JPII i mnóstwo wycieczek nie tylko tych bardzo uduchowionych, ale również turystów odwiedzających niezwykłe miejsca. Pozostawiliśmy swoje krzyżyki z życzeniami i w dalszą drogę do Palangi. Po drodze Steffek przeżył stres, bo Iva podczas oglądania i wykonywania zdjęć „litewskiego” bociana przy drodze, znalazła w zaroślach malutkiego, płaczącego kotka. Ponieważ oboje kochamy zwierzęta, po krótkiej naradzie postanowiliśmy jednak go tam pozostawić. Dlaczego? Powodów było wiele, a główny to miłość do zwierząt. Palanga to miejsce, w którym znajduje się największe na Litwie, a niektórzy mówią, że wręcz na świecie, centrum bursztynu z muzeum tego bogactwa w pałacu Tyszkiewiczów. Przy poszukiwaniach miejsca noclegowego w Palandze pomogła nam przy tablicy informacyjnej kobieta, która okazała się być naganiaczem. Bardzo ładną angielszczyzną namówiła nas na nocleg. Już wjeżdżając do Palangi można spotkać przy drodze mnóstwo takich naganiaczy z kartkami informującymi o noclegach. Po negocjacjach zjawiliśmy się w umówionym miejscu. Willa (zwykły sześcian) z zabudowaniami gospodarczymi zmienionymi na pokoje gościnne. Jak w naszych nadmorskich mieścinach. Nam przypadło pomieszczenie przy garażu z drewnianymi wrotami na skobel z wielką kłódą. Właściwie do przespania się wystarczy. 40 euro za dwie noce. Miasto fantastycznie położone. Jak Sopot. Piękne długie molo. Promenada z mnóstwem knajp i ludzi. W końcu to jeszcze lato, urlopy. Czysto, schludnie, wesoło. Oczywiście jedliśmy przy muzyce zeppeliny i kołduny. Każda knajpa ma swoją grupę muzykantów albo śpiewaków, rywalizując o klienta z pozostałymi, a te, które jednak nie mają swojej to i tak zbierają kasę od swoich konsumentów dla grupy z sąsiedniego podwórka. Można odmówić, ale nie jest się wówczas obsłużonym. Uprzedzają o tym przed zamówieniem posiłków. Plaża czysta, szeroka i super uporządkowana. Europejska atmosfera.
Przed śniadaniem Steffek przez otwarte okno za pomocą statywu do aparatu, do naciągniętej na niego skarpety (czystej), zerwał dla Ivy (nie mylić z Ewą) piękne rajskie jabłko. Trochę opóźniliśmy, więc wyjście z naszego pałacu. Tego dnia postanowiliśmy pojechać drogą reklamowaną w przewodniku w kierunku Kłajpedy do miejsca, gdzie podobno można zobaczyć przemysłowy sposób wydobycia bursztynu. Oprócz ciekawej drogi wśród spokojnych okolic nie dało się zwiedzić nic innego. Pewna sklepowa wyprowadziła nas z błędu i bez emocji jechaliśmy w stronę miasta, w którego rozwoju mają niemały udział Niemcy. Wpływy niemieckie widać gołym okiem i uchem, ponieważ niemało niemieckich wycieczek dało się widzieć i słyszeć. Miasto jakby zapomniane. Wszystko czeka na swój moment, jedynie handlarze aktywni są jak zwykle i rozkładają wszędzie swoje stragany, a na nich oprócz prawdziwego i podrobionego bursztynu, wyrobów z niego, można zobaczyć typowo rosyjskie wyroby. Między innymi jedna w drugą wkładane „babuszki” z podobizną …. Putina. Miasto nie grzeszy czystością. Może i trudno o cukierkowe uliczki w mieście typowo portowym. Wielkie statki w starych dokach. Zmierzamy w stronę portu promowego skąd mamy zamiar wypłynąć na mierzeję kurońską. Super sprawne ładowanie pojazdów. Co pół godzinę kurs w jedną i drugą stronę. Wszystkie zapełnione. Jak zwykle mnóstwo Niemców, Włochów. Polaków mało /nie widzieliśmy nikogo oprócz nas/. Wjazd na mierzeję przypomina bardzo podobny jak na Hel, kiedy jeszcze należało się przed wjazdem meldować. Oczywiście opłaty są nieuniknione. Na wzniesieniu wspaniały widok na mierzeję przy porcie w Kłajpedzie, a za chwilę przerażający obraz spalonego ponad 200ha areału lasu. Parę lat temu pożar strawił piękny las sosnowy. Zwiedzanie mierzei to jakby oglądanie lekko uśpionych miasteczek, w których czas się zatrzymał. Zero dyskotek. Mnóstwo miejsc, w których można kupić bursztyny i zobaczyć jak wygląda jego wstępna obróbka. Zwiedzanie Nidy, ostatniego miasteczka przed rosyjską granicą ograniczyło się do portu i pięknych uliczek z pensjonatami. W porcie łódka pamiętająca czasy Niemca /zdjęcie/. Poza tym niewiele więcej, ale miejsce urokliwe. Powrót do Kłajpedy odbywać się miał w ten sam sposób, a ponieważ robiło się późno (chcieliśmy zwiedzić jeszcze muzeum bursztynu) to gnaliśmy dość mocno do przodu. Jednak coś się musiało wydarzyć, bo było by nudno. A więc …. nie uruchomiłem silnika przed zjazdem z promu. Musieli mnie wypchać na brzeg. Popelina, ale trudno Mówią: Oooooooooo! Hdek!!. Prawdopodobnie zakończyła żywot bateria w pilocie do alarmu. Taksówką z portu do najbliższego marketu, kupno bardzo drogich baterii i spowrotem. Wszystko ok., a bałem się, że coś z elektryką a to byłoby kiepsko, bo na tym się nie znam. Nie udało się zdążyć do muzeum mimo szybkiej jazdy. Zabrakło nam 10 minut. Trzeba jednak tu wrócić. Wieczorem jeszcze jedna kolejka zeppelinów i kołdunów plus piwko, a potem lulu. Właściwie to zabrakło nam pomysłu przed wyjazdem w trasę by załatwić w Warszawie przejazd przez tę część Rosji, która dałaby nam duży skrót do Polski.
Dobranoc.