CZĘŚĆ 3: PODROŻ
ETAP I – 26.05.2010: San Francisco – Pescadero
Przejechanych / Etap I / Razem [dalej w opisie PER] 0km / 81km / 81km
Pierwsza trasa….. do LA i San Diego, w stronę granicy z Meksykiem
Totalnie niewyspani przystąpiliśmy nazajutrz do pierwszej podróży….. taksówką do wypożyczalni Eagle Rider – UWAGA – obecnie zmieniono siedzibę na sąsiednią ulicę 8th st, prostopadłą do Bryant St.
Wybrałem interesujące nas miejsca (nocleg, lotnisko, wypożyczalnia) w niedużych od siebie odległościach, przez co udało się oszczędzić czas. Właściwie już po pierwszych obserwacjach układu komunikacyjnego miasta i sposobie poruszania się po nim, można odnieść wrażenie, że poruszanie się po San Francisco odbywa się płynnie i mimo natłoku pojazdów, odległości pokonuje się szybko.
Byliśmy oczekiwani przez naszego, można powiedzieć już dzisiaj przyjaciela, Francuza Renaud Charrin`a, który przygotował wszystko na nasz przyjazd. Otrzymał ode mnie kamizelkę jeansową z pamiątkowym emblematem motocyklowym.
Leszek włożył swoją super koszulkę promującą trasę Bogatynia-San Francisco, a przygotowane przez Leszka flagi PL/USA zamontowaliśmy na antenkach i w ten sposób mamy rozpocząć podróż.
Wypełnianie dokumentów, ostatnie podpisy i niestety blokada trzech stów na koncie trzech stów (wg informacji wstępnej powinni nam zablokować 1000usd, ale ktoś kto kupi EVIP ubezpieczenie ma blokowane 300 USD). Potem dość żmudne przygotowanie motocykli do drogi. Kilku błędów ER nie ustrzegł się, a mianowicie Leszka motocykl nie był zgodnie z umową zatankowany do pełna, a mój dopiero po przypomnieniu został uzupełniony o odpowiednią ilość paliwa. W ferworze przygotowań ostatecznie zapomnieliśmy o dotankowaniu benzyny dla Leszka i już podczas pierwszych 30 mil musiał włączyć rezerwę, co wzbudziło w nas ogromne zdziwienie. Myślałem, że to awaria motocykla już na starcie dała znać o sobie. W końcu wybaczyliśmy im w momencie, kiedy szarpanie motocyklem Leszka okazało się tylko sprawą braku paliwa, a nie awarią silnika.
Założyliśmy, że pierwszy odcinek będzie krótki, by móc oswoić się ze sprzętem, zakupić w sklepie turystycznym butlę gazową i małą kuchenkę, dodatkowe gumy do bagażu. Dotarcie do 210 Pigeon Point Rd, Pescadero, Kalifornia 94060, Stany Zjednoczone B=0-123°36’21.49” L=37°10’55.55” (650) 879-0633, – hostel przy latarni morskiej nad Pacyfikiem, zajęło nam kilka godzin. Pierwsze mile skierowaliśmy w kierunku mostu, miejsca naszych westchnień z niedalekiej przeszłości.
Jadąc po sześciopasmowej autostradzie trochę zgubiliśmy drogę do punktu widokowego „Alice Restaurants” na wzgórzach pod SF, reklamowanego przez Renuad`a (gps mimo nowej wersji dróg USA, nie uwzględnia wszystkich ostatnich zmian).
Za to już na początku doświadczyliśmy życzliwości, jaką praktycznie wszyscy obdarzają obcych biker`sów (flagi na masztach). Krótka przerwa przy remontowanej chałupie. Ładowanie komórki i korzystanie z WC, rozmowa z właścicielem i robotnikami.
Na koniec zdjęcie w ciężarówce muzeum.
Pogoda wbrew zapowiedziom super, więc nie spiesząc się kierowaliśmy się do trasy nr „1″ nad Oceanem. Miała ona być początkiem pięknej drogi wzdłuż wybrzeża. Dla sprawdzenia czy wszystko jest z motocyklami w porządku, zatrzymaliśmy się na parkingu, przy którym znajdowała się buda z owocami, np. z ogromnymi truskawkami, które nie dorównują smakiem polskim. Są ogromne i bez smaku.
Przy okazji okazało się, że sakwa Leszka opadła na rurę wydechową i się lekko smażyła.
Przed odjazdem z parkingu dwie młode dziewczyny zbliżyły się do nas, by zrobić sobie zdjęcie przy flagach. Jedna z nich to Polka, z koleżanką.
Logowanie w Hostelu (druga rezerwacja). W pokoju razem z grupą wiekowych rowerzystów z różnych stanów USA. Wieczór spędziliśmy na fotografowaniu otoczenia latarni morskiej, a całkiem późno przy pełni księżyca i z widokiem na Ocean piliśmy pierwsze piwo (Leszek przemycił naszą krajową Tatrę…..). Smakowała wspaniale, bowiem smak piwa w Stanach po wielu próbach określiliśmy, jako średni. W toku dalszej walki o ocenę ich trunku smakowaliśmy różne, w tym z Alaski (dobre) i Bud`a, czyli podróbkę czeskiego Budweiser`a.
ETAP II – 27.05.2010: Pescadero – San Simeon
81km / 283km / 364km
Widokowa trasa wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, Big Sur
Ponieważ w TV zaobserwowaliśmy front deszczowy od Pacyfiku, spodziewaliśmy się, niestety, fatalnego zaskoczenia związanego z brakiem ubrań przeciwdeszczowych. Odziani cieplej niż pierwszego dnia ruszyliśmy Jedynką, by oglądać piękne nadmorskie plaże, Big Sur i jechać dalej do słonecznego LA. Kilka km jazdy i deszcz. Początkowo drobny, przerodził się w ulewę. Odważni i z bezsensownym uporem do dalszej jazdy, zmokliśmy do cna. Woda w butach. Wiecie, co to oznacza. W Santa Cruz, miejsce upadku B=0-123°58’24.53” L=36°58’54.16”, przejeżdżając „Jedynką” przez miasto, postanowiłem zjechać do sklepu i kupić jakikolwiek kondom na grzbiet. Już przyzwyczajony do deszczu, a jeszcze nieoswojony z amerykańskimi przepisami drogowymi, w szczególności ze „stopami” na każdym skrzyżowaniu, wymusiłem pierwszeństwo i zbyt gwałtownie zahamowałem przy skręconym kole, a to dało w efekcie poślizg bokiem na gmolach, ramieniu i kasku.
Mała prędkość i mokry asfalt dał w efekcie upadek na tyle krótki, że zatrzymałem się szybko, ale przed przodem samochodu czarnoskórego kierowcy . Otrzepałem się i przy pomocy Leszka i jakiegoś robotnika udało się wyciągnąć nogę spod gmola. Było nam wobec tego obojętne czy kondomy zdobędziemy, czy też nie. Pojechaliśmy dalej po spaleniu fajek.
Na szczęście było w miarę ciepło i kiedy już na horyzoncie widzieliśmy lekki błękit nieba, to z gór (trasa wiedzie wzdłuż pasma niewysokich gór Santa Lucia Range) i w okolicach Monterey zaskoczyła nas kolejna ulewa. Zdecydowaliśmy zatrzymać się na nieprzewidziany nocleg w pięknym miejscu z nadmorską knajpą (dość ekskluzywną). Rocky Point Restaurant, 36700 State Highway 1, Carmel, Kalifornia 93923, Stany Zjednoczone B=0-122°05’16.29” L=36°24’08.28” (831) 624-2933to tylko restauracja, do której mimo złej pogody przyjeżdżało wielu turystów na trasie SF-LA. Flagi na masztach (antenki radiowe samochodowe) zdradzały nasze pochodzenie, ale wielu z ciekawości pytało o narodowość. Nie mieli problemu z określeniem naszej państwowości turyści z ….. Goerlitz z Niemiec.
Kilka zdjęć, wymiana uwag o trasie i wreszcie Leszek mógł pogadać z prawie swoimi krajanami, wszak Bogatynia to prawie sąsiedztwo niemieckiego miasta. W restauracji właściciel życzliwie pozwolił się nam rozgościć na podwyższeniu i rozebrać się z mokrych ubrań, podkręcił strumień ciepłego powietrza z kominka w naszą stronę i tak staliśmy się atrakcją turystyczną dla snobistycznych gości. Ponieważ w odróżnieniu od pozostałych prezentowaliśmy prawie totalny luz, spędziliśmy tam kilka godzin na suszeniu się, jedzeniu obiadku /!!!/, sączeniu piwa w oczekiwaniu na zmianę frontu.
Wysuszeni w 80% wkładamy mokre buty na stopy w workach foliowych i ruszamy dalej na południe. Przejaśnienie okazało się krótkotrwałe i kolejna fala deszczu zalała nasze pozytywne myślenie o kalifornijskim błękicie, do cna. Pierwsze oznaki zmiany pogody na lepszą, tzn. bezdeszczową, spotkaliśmy po przejechaniu najpiękniejszego odcinka, jakim jest zapewne w tej części trasy „1″, Big Sur. Tuż za pięknym odcinkiem z rozległymi plażami, zatoczkami, deszcz przestał padać i już tylko mgła unosząca się do góry była znakiem, że po stracie widoków, zyskaliśmy pewność, że będzie słoneczna pogoda (zapowiedzi przygodnych turystów, jadących w przeciwną stronę).
Ponieważ wieczór zbliżał się dość szybko, a my ze względu na opóźnienia, chcieliśmy podgonić trasę niestety nie dojechaliśmy do kolejnego zarezerwowanego hostelu w Santa Barbara, postanowiliśmy się zatrzymać w San Simeon w Motel 6.
Parę kilometrów przed SS udało się nam przed godziną 20.oo wejść jeszcze do tzw „przedsionka” Hearst Castle, parking główny B=0-122°48’53.25” L=35°38’55.64”. Jest to miejsce, w którym turyści dostają porcję wiedzy na temat właściciela zamku, historię budowy, a także, z czego się utrzymuje historyczny obiekt. Specjalne fundacje sprzedają wszystko, co może mieć napis Hearst Castle – koszulki, kubki, piłki golfowe itd. Itp., a co najważniejsze organizują autobusami wyjazdy w stronę właściwego zamku. Niestety byliśmy ostatnimi gośćmi i dostaliśmy jedynie zaproszenie….., ale na następny dzień. Ze zrozumiałych względów odmówiliśmy grzecznie. Dzisiaj, kiedy piszę o tej trasie żałuję, że nie wróciliśmy się, by obiekt obejrzeć w całej okazałości.
Motel 6, San Simeon, Kalifornia, Stany Zjednoczone B=0-122°49’03.14” L=35°38’33.54” (805) 927-8691, oprócz piwa, dostarczył nam możliwość wysuszenia ubrań nie tylko na urządzeniu klimatyzacyjnym i jego funkcji ogrzewania, ale też każda lampka i nawet TV set stały się wieszakami na mokrą odzież.
ETAP III – 28.05.2010: San Simeon – Laguna Beach
PER 64km / 482km / 846km
Pierwsza łączność z Rodziną, sielanka surferów, gąszcz autostrad LA
Ranek rozpoczęliśmy od delektowania się promieniami słońca. Potem miało być już tylko lepiej. Cały czas kierujemy się drogą „1″,by odwiedzać nadmorskie mieściny [Pismo Beach], pełne surfer`ów i amerykańskich camperów, parkujących wzdłuż asfaltowych dróg specjalnie dla nich przygotowanych. By wejść do Oceanu, turyści muszą przejść jeszcze około 100-200m przez teren (coś w rodzaju wydm). Oczywiście na tym odcinku naszej trasy mało widzieliśmy campingów, a co dopiero typowych dla Europy miejsc dla namiotów. One znajdują się głównie na terenie Parków Narodowych lub w miejscach przyległych. Tereny nadmorskie nie obfitują w tego rodzaju wygody. Jadąc przez mieścinę Pismo Beach, wjeżdżamy na parking przy dużym molo.
Zdjęcia, uśmiechy z powodu wspaniałej pogody i pierwsze próby dodzwonienia się do rodzin. Kupiona karta International Phonecard za 10USD miała dać nam możliwość taniego rozmawiania. Ktoś, kto nie zna dobrze angielskiego, a także zasad tego typu połączeń z wcześniejszych doświadczeń własnych lub informacji od znajomych, to próbując zrozumieć, co mówi amerykańska papuga do słuchawki, szybko zrezygnuje. A więc zrezygnowaliśmy, uznając, że jesteśmy na urlopie i nie możemy przejmować tym co w kraju.
Wjeżdżamy w płaski teren wzdłuż wybrzeża, który z każdą milą oddala się od przyjemnego chłodu morskiej bryzy. W małej mieścinie Cambria zatrzymuje nas kawalkada konduktu pogrzebowego, przemierzająca główną drogą przez miasto. Korzystając z takiej okazji, jadę na małą pocztę i z pomocą urzędniczki dodzwaniam się do rodziny przy użyciu naszej karty. Radość niemała, że znamy już zasady połączeń, a wieści z domu też są dobre. Chcąc połączyć Leszka z mamą, korzystamy z budki telefonicznej przy stacji benzynowej. Próba samodzielnego połączenia telefonicznego skończona fiaskiem i stres jest podwójnej siły, bo…. „papuga” w słuchace swoje, a nasze doświadczenie w takich połączeniach żadne, wszak pierwszą łączność wykonaliśmy przy pomocy telefonistki. Nie była ładna. Rozwiązanie zagadki, dlaczego wówczas nie udało się połączyć, będzie wynikało z relacji z innego odcinka trasy.
Kondukt się skończył i trafiamy na końcówkę uroczystości pogrzebowych lokalnego szefa straży pożarnej. Zagadnięta przez nas policjantka chętnie z nami rozmawiała, bo jak stwierdziła ma rodziców Niemców, a to blisko podobno do Polski. Kierując się do Los Angeles i San Diego, uznając w założeniach, że omijamy wielkie miasta (trochę żal San Diego), obieramy azymut na granicę z Meksykiem, do którego według założeń Leszka, chociaż na kilka godzin trzeba wjechać. W Malibu i okolicach Santa Monica nie mogliśmy napatrzeć się na mnogość szkół surfingowych, plaż i wielkich fal, osiedli bogatych domów. Generalne wnioski: nie chciałbym mieszkać na wzgórzach po jednej stronie bardzo ruchliwej drogi prowadzącej w kierunku zachodniego LA i do granicy z Meksykiem, a po drugiej miejscu radości na falach. By dojść do morza, muszą kierować się do miejsc z pasami i światłami dla pieszych. Oczywiście subiektywność tego stwierdzenia wynika z wielu czynników, ale o tym nie musimy wspominać. Kierunek na południe do Meksyku był Ok, jak również ominięcie Los Angeles i San Diego. Zanim wykonaliśmy ten ruch, przedyskutowaliśmy sprawę rezygnacji z wizytowania San Diego, które według wstępnych planów było do odwiedzenia, a w szczególności część starego miasta.
Decyzją tzw. kolektywu ominęliśmy Los Angeles i San Diego przebijając się przez gąszcz autostrad śródmiejskich, przedmiejskich i łączących te dwie metropolie. To koszmar dla kogoś, kto nie jeździł w takich warunkach. GPS działał bez zarzutu i chwała mu za to, że bez ładowania z akumulatora (codziennie wieczorem „nabierał sił” na dzień następny). Ilość pasów pełnych samochodów osobowych i ciężarówek jadących z prędkością powyżej dozwolonej (65-75mil/godz) może przerażać. Ponieważ w dalszej części podróży mieliśmy umówiony termin spotkania z podróżnikiem Andrzejem Sochackim w Phoenix i nie wypadało go zmieniać w sposób drastyczny, więc decyzja o ominięciu tych dużych miast okazała się bardzo trafna. Poza tym obaj z Leszkiem nie jesteśmy zwolennikami wjeżdżania do centrów miast i wracania na trasę, ponieważ to ogromna strata czasu, a dodatkowo uwielbiamy naturę i „pędzący ludzie”oraz beton ze szkłem nie jest naszym ulubionym „daniem”. Nocleg na południe od Los Angeles wypadł w Laguna Beach [23932 Paseo De Valencia Laguna Hills, CA 92653 (949) 830-2550, B=0-118°17’19.23” L=33°36’50.57”, małe miasteczko z drogimi motelami (bliskość Los Angeles). Pora poszukiwania miejsca na nocleg wypadła o czasie, kiedy już się zrobiła ciemno (co jak na polskie warunki ściemniania się, nastąpiło o wiele za wcześnie), okrutnie zmęczeni jazdą całodzienną, to szybko zasnęliśmy. Najbardziej zmęczył nas huk silników samochodowych na autostradach, więc poszukiwanie taniego motelu w takich okolicznościach okazała się złym pomysłem i po kilku próbach wertowania zasobów GPSa zatrzymaliśmy się w…. dość ekskluzywnym motelu za około …… (dla zainteresowanych w dalszej części).
Pingback: Zapraszamy na spotkanie organizacyjne wyprawy do USA – WRZESIEŃ 2012