ETAP XVI – 10.06.2010: Oakdale – San Francisco
PER 4559km / 208km / 4767km
Walka z żywiołem wielkomiejskim
Wyobrażacie sobie śniadanie w Mc Donaldzie na talon, jaki dostaliśmy w recepcji motelu dnia poprzedniego? My też nie, ale rozmowa z młodą Meksykanką spowodowała, że przełknęliśmy koszmarny smak donaldowych wiórów i dalej w drogę. Gps ustawiony na miejsce naszego pobytu w nieubłagany sposób wskazuje nam drogę do domu. Ten odcinek podróży to koszmar związany z autostradami i mnogością pojazdów. Tempo średnio 50mil,/h, bo po co szybciej, ale każda ciężarówka, nie mówiąc o osobówkach, wyprzedzała nas z wielkim hukiem toczących się opon po betonie. Leszek o mało co straciłby kurtkę, która odczepiła się z gum i wędrowała stosunkowo szybko w stronę pędzących pojazdów. Leszek w ostatniej chwili ujrzał ją w lusterku, kiedy mignęła mu powoli, spadając z motocykla. Nerwowy postój w miejscu wietrznym, w huku. Trochę chłodno, ale może to lepiej. Trzeba zachować trzeźwość umysły. Dojazd do San Francisco przez San Jose i autostrady wśród łagodnych pagórków z „lasem” wiatraków. Tego nie można zobaczyć w Europie. Przy dojeździe do miejsca pobytu spotkaliśmy paru Polaków, którzy po rozpoznaniu naszych flag koniecznie , chcieli się zatrzymać i porozmawiać itp. Miłe spotkanie.
Dojazd do hotelu (Good Hotel), zarezerwowanego w pobliżu Eagle Rider przez naszego przyjaciela Renauda był strzałem w dziesiątkę, ponieważ w pobliżu wcale nie było tańszych hoteli, a ten był blisko centrum, wszystkiego, co ważne w San Francisco, blisko Eagle Rider, ładny, czysty, ale też bez żarcia,za którym trochę tęskniłem. JA, ponieważ Leszek może jeździć bez posilania się artykułami w postaci stałej. Płynne wystarczą mu na długi czas. Jest 10.06. i mamy prawie całe dwa dni na zwiedzanie i odpoczynek przed koszmarnym lotem.
Dzień nie skoczył się tak szybko, ponieważ program zakładał zwiedzanie miasta, ale mając perspektywę całego wolnego dnia następnego, postanowiliśmy umyć motocykle na hotelowym parkingu. Nie jest to zwyczajne zachowanie (nikt nie myje ich przed oddaniem, ponieważ to działanie jest wliczone w cenę wypożyczenia), ale ponieważ – jak wiecie – miałem upadek i porysowałem trochę szybę, halogen i gmole, uznałem, że poprawnie „politycznie” będzie umyć je. Miałem nadzieję, że może uda się coś utargować w ostatecznym rozliczeniu.
Tego wieczoru czas wolny spędziliśmy gonitwie pogoni za dostępem do Internetu. Dużo chętnych, mało sprzętu. Odbyliśmy też wycieczkę z hotelu do przystani promowej. Kawał drogi, ale warto było pochodzić wśród mieszkańców wyjątkowego miasta, o czym również mieliśmy się przekonać w dniu następnym. Oprócz różnych dziwolągów typu grubasy, świry, lumpy, wszechobecne skośne oczy. Mały posiłek w pubie (bez papierosów), czyli skrzydełka, piwo i frytunie. Powrót Leszka z HALUX`Em odbył się w miarę płynnie i lepiej niż w Las Vegas. Oboje byli dzielni.
ETAP XVI – 11.06.2010: San Francisco – San Francisco
San Francisco w pigułce czyli Sightseeing Bus
Ponieważ nazajutrz czeka nas koszmarny lot etapowy, to dzisiaj zgodnie z moim planem (Leszek nie lubi tego określenia) zwiedzamy miasto, ale zanim to nastąpi oddajemy motocykle do Eagle Rider.
Trochę obawiałem się o ostateczne rozliczenie w związku z zarysowaniami niektórych elementów motocykla, ale co mamy zrobić. Zgodnie z zapisami umowy wykupionego ubezpieczenia, a także wyliczeniem amerykańskich Włochów, iż koszty naprawy mogą sięgnąć ok. 500USD, byłem nastawiony na pewne koszty, które będę musiał pokryć. I co? Polityka i obecność Renauda chyba pomogły, ponieważ nic nie zapłaciłem. Byli zszokowani, że motocykle oddajemy wymyte i jak twierdził odbiorca-mechanik – nie widzi żadnych zadrapań. Może to oznaczać tyle, że moja znajomość wszystkich aspektów wykupionego ubezpieczenia nie jest mi znana, albo zadziałały wszystkie okoliczności, czyli również to, że jesteśmy sympatycznymi facetami z dalekiej Polski. Po oddaniu motocykli Renaud zaproponował nam zwiedzenie najstarszego salonu Harley Davidsona w San Francisco, który po przeprowadzce mieści się obok lotniska międzynarodowego w południowej części miasta. Sklep z motocyklami, części, serwis, klub i muzeum w jednym miejscu o imponującej wielkości.
Dużo zdjęć i trochę zakupów po cenach niewyobrażalnie niższych niż w Polsce. Leszek mnie poganiał podczas zwiedzania, ponieważ Renaud jest fanem piłki nożnej, a Francuzi na mistrzostwach świata w RPA grali swój grupowy pierwszy mecz i czas naszego spotkania musiał dobiec końca. Po czasie się okazało, że jego drużyna dostała w dupę………..
Powrót do hotelu i wykupienie biletów na autokarowe zwiedzanie San Francisco to moment i za chwilę siedzieliśmy na górnym „pokładzie” busa. Przewodnik, Peruwiańczyk, trochę łamaną amerykańską angielszczyzną tłumaczył cierpliwie i bardzo zrozumiale, co w danym momencie widzimy lub co powinniśmy zobaczyć. Nasza obecność była zdecydowanie zauważalna, ponieważ tylko ryzykując utratę głów wykonywaliśmy wiele zdjęć. Dlaczego ryzyko? Będąc wyprostowanym narażaliśmy się na uderzenia głowami o gałęzie drzew. Przewodnik z niesamowitą precyzją informował nas o zbliżającym się niebezpieczeństwie, wplatając słowa ostrzeżenia między swoje opowieści. Współpraca z nim była wielką przyjemnością, Ostrzegał na wiele razy, ponieważ miasto obfitje w dużą ilość drzew, pod którymi należało chronić głowy. San Francisco jest naprawdę pięknie położonym miastem.
Pomijam popularność mostu Golden Gate i jego otoczenia, ale architektura w tym mieście jest mistrzostwem w łączeniu tego, co stare, związane z historią Ameryki i nowoczesności, która siłą rzeczy musi wplatać się, wbijać czy wręcz otaczać starą zabudowę. Mnóstwo zieleni i różnorodność ras ludzkich,tysiące turystów.
W ścisłym centrum nie czuje się żadnego niebezpiecze-ństwa zaczepiania przez lumpów, których generalnie nie widać było wielu w ciągu dnia.
Zapewne sprawia to odpowiednia polityka lokalnego rządu i fakt, że USA wbrew pozorom to państwo z ogromną ilością policjantów w cywilu. Wieczory są już inne, ale w otoczeniu dzielnic centralnych nie mieliśmy szczególnych obaw przy poruszaniu się. Nie wyklucza się również, że brak zainteresowania naszymi osobami wiązał się z naszym wyglądem (nieogoleni, ubrani dość niechlujnie i bez ewidentnych elementów typowych dla typowych turystów). Zapewne w innych dzielnicach jest gorzej, ale w danym momencie to nas nie interesowało.
Ogólnie: czysto, komunikacja sprawna, palacze odosobnieni i w mniejszości, poczucie bezpieczeństwa i w moim pojęciu duża doza życzliwości wobec obco gadających osobników. Zwiedzanie zakończyliśmy dość późno, jednakże na tyle wcześnie, by nie zaspać na samolot. Pakowanie naszych maneli obyło się bez problemów, choć co nieco wyrzuciliśmy, np. podarte krótkie spodnie jeansowe czy koszule, musieliśmy wszak zrobić miejsce dla drobnostek kupionych bliskim w dalekim kraju. Lulu – Dobranoc.
ETAP XVII – 12.06.2010: SF – Houston – Frankfurt – Drezno – Bogatynia – Wrocław
Powroty są i łatwe i trudne………
W Houston czekaliśmy parę godzin na standardową odprawę przed lotem między -kontynentalnym i znowu ciekawostka, czyli wyjazd z USA. Przeważnie odbywa się to samolotem i spotkanie z oficerem przed wejściem do rękawa samolotu niektórych pasażerów wprowadzało w dziwne lęki. My na luzie, żadnej bomby, narkotyków, ostrych narzędzi, wręcz stępieni oczekiwaniem na wejście do samolotu. Nasze spotkanie z groźnie zachowującym się urzędnikiem odbyliśmy krótko i rzeczowo i na pytanie, ile mamy kasy, co robiliśmy i co wywozimy odpowiedzieliśmy (odpowiedziałem ) jak dawniej w Polsce Ludowej tylko z zaprzeczeniem, czyli 3xNIC. Akcent wyćwiczony, prawie jak tubylcy. Wygląd odpowiedni, nadal nieogoleni, opaleni, rozluźnieni z kaskiem w ręku, spowodowało że urzędnik nie bardzo chciał drążyć, dlaczego 3xNIC. Jakąś Niemkę sprawdzili dokładniej i tyle. Trudność moich powrotów polega na świadomości powrotu do …………… . Koniec wywodów. Nie za bardzo lubię wracać. Tak już jest. Lot do Frankfurtu bez przeszkód. Przypadek zmiany terminala na wstępie. Czy aby nasze ukochane bagaże są z nami? Odpowiedź brzmiała: TAK. Spoko. Pierwsze negatywne doznanie jak uderzenie w tzw. pysk to zachowanie Niemców z obszaru dawnego DDR w autobusie na lotnisku, który miał nas dowieźć do hallu głównego lotniska w Dreźnie. Zero uprzejmości dla facetów z Polski (emblematy orzełka). Nie sposób nie zauważyć zmęczenia na naszych twarzach, z dużą ilością bagaży. Nikt nie ustąpił miejsca w przejściu do wolnych obszarów autobusu. Musiałem dość wyraźnie się o to upomnieć, oczywiście w języku germańskim. Ot taka ”miła” chwila . W Dreźnie przyjaciele ze Zgorzelca, Sławek Lipowski z żoną i uśmiechem na licach, pajdą chleba ze smalcem i piwem na tacy, głośno nas przywitali.
Dalsza część powrotu to standard: przywitanie, obiad, pakowanie do samochodu i nerwowość na polskiej autostradzie i skrzyżowaniach. Ile razy wirtualnie hamowałem i kląłem pod nosem, obserwując Ivę, prowadzącą samochód na innym niż w USA, luzie. Taka nasza rzeczywistość. Znowu muszę się przyzwyczajać……….
STEFFEK GAJDA
Pingback: Zapraszamy na spotkanie organizacyjne wyprawy do USA – WRZESIEŃ 2012